Na starówce są ślady wielokulturowej przeszłości i teraźniejszości Podgoricy, bowiem uchowały się na niej dwa meczety. Muzułmanów mieszka w stolicy kilkanaście tysięcy, co daje około dziesięciu procent populacji. Wyznawcy Allaha nie stanowią jedności etnicznej, gdyż są wśród nich i Boszniacy, i Albańczycy, i "muzułmanie z narodowości". Z kolei wśród miejscowych katolików najwięcej jest Albańczyków.
Pierwszy meczet to Starodoganjska džamija. Powstał w XV wieku, ale widać, że go później przekształcano. Pod płotem siedzi rozebrany chłop i chłodzi się wodą z kraniku.
Drugi obiekt z minaretem (jak przeczytałem - wyłączony z kultu), Osmanagića džamija, wzniesiono w wieku XVIII i odbudowano ze zniszczeń wojennych dopiero w latach 90. ubiegłego stulecia.
Na obrzeżach Starego Miasta zlokalizowano prawdopodobnie najsłynniejszy zabytek Podgoricy, a mianowicie wieżę zegarową (
Sat kula) z 1667 roku. Ponieważ miał szczęście unikać wszelkich bomb oraz nie wystraszył się trzęsień ziemi, więc czasem autorzy różnych opracowań sugerują, że to wręcz jedyny prawdziwy relikt z poprzednich epok, co jest oczywiście bzdurą. Takie wieże zegarowe Turcy stawiali w niemal każdym większym mieście.
Zapewne co najmniej setkę wiosen ma także sąsiednie Muzeum Historii Naturalnej. Jego wygląd od razu kojarzy się mi się z Adriatykiem.
No dobrze, większość interesujących mnie punktów została obejrzana. Wypadałoby coś zjeść, a akurat niedaleko wieży działa polecana w internecie restauracja Pod Volat. Zaglądamy. Ludzi sporo, lecz są wolne stoliki. Niestety, na zewnątrz, więc musimy wdychać wszechobecny dym papierosowy. Kelnerzy uwijają się aż miło, pośród drzew przechadza się kilka kotów, a spod ściany słyszę język węgierski - to jedyni cudzoziemcy spotkani w czasie wizyty w Podgoricy. Na zadeptanie przez obcokrajowców nie ma co liczyć.
Na stole ląduje zupa rybna, a w moim przypadku sarma; danie to pochodzi - co za niespodzianka! - z kuchni tureckiej i przypomina gołąbki. Trochę mi nie pasowały do tego kartofle, a frytki to już w ogóle niepotrzebnie domawiałem, bo najadłem się jak dziki gołąb!
Nastał wieczór, lecz bynajmniej nie zrobiło się chłodniej. Wieża zegarowa jest lekko podświetlona.
W przejściu powrotnym przez starówkę towarzyszą nam psy. Nie wyglądają na zapuszczone, choć na pewno przynajmniej część nie posiada właściciela. Czasem w bramie trafi się kot i wymownie zamiauczy na mój widok.
Pomnik konny wspominanego już Mikołaja I. Postać to była nietuzinkowa. Tron objął jako nastolatek w 1860 i szybko rozpoczął reformy w swoim niewielkim kraju. Od czasu do czasu zajmował się także poezją. Pod jego berłem Czarnogóra uzyskała oficjalną niepodległość od Osmanów i znacznie powiększyła swoje terytorium. W 1910 roku koronował się na króla - jak się później okazało, jedynego. Ściśle związał się z Serbią (król Serbii był jego zięciem), przez co w czasie Wielkiej Wojny wspomógł go w walkach z Austro-Węgrami. Skończyło się to zajęciem kraju przez wojska Habsburgów i emigracją.
Pod koniec 1918 roku tzw. Wielkie Zgromadzenie Serbów w Czarnogórze podjęło decyzję o włączeniu dotychczasowego niezależnego państwa w granice monarchii serbskiej. Sam ten pomysł nie był zupełnym zaskoczeniem, bo plany połączenia dwóch krajów w jedno trwały od dekad. Czarnogórcy dość powszechnie uznawali się za członków narodu serbskiego. Wiedział to także Mikołaj I, który snuł plany wielkiego serbskiego państwa, ale... pod swoim panowaniem. Nie wiem, jak on to sobie wyobrażał. Propozycje połączenia były dwojakie: albo całkowita aneksja Montenegro albo konfederacja równoważnych podmiotów. Po zakończeniu działań wojennych to rząd serbski powołał komitet do spraw zjednoczenia, w którym znaleźli się sami zwolennicy aneksji. W ten sposób zniesiono dotychczasowy czarnogórski parlament, a wybory nowych posłów odbyły się w towarzystwie serbskich żołnierzy. Nie trudno się domyślać wyników, zwłaszcza, że Serbowie majstrowali przy ordynacji wyborczej, a przeciwnikom aneksji nie pozwolili wrócić do kraju. Krótko pisząc: był to zwyczajny zamach stanu, poparty przez bagnety obcego wojska. Z demokracją niewiele miał wspólnego, choć to pod pretekstem zdrady demokracji zdetronizowano Mikołaja I. Zgromadzenie podjęło decyzję o natychmiastowej likwidacji czarnogórskiej niezależności, co z dzisiejszego punktu widzenia może wydawać się dziwne - teraz to wszystkie regiony i prowincje chcą jej jak najwięcej.
Przeciwnicy takiego rozwiązania wywołali powstanie zakończone klęską, lecz sporadyczne działania partyzanckie toczyły się jeszcze przez dekadę. W czasie II wojny światowej niektórzy "zieloni" (bo tak nazywano zwolenników obalonej dynastii) związali się z faszystowskimi Włochami, aby to przy ich pomocy odbudować Czarnogórę, ale skończyło się to dla nich tragicznie. Dopiero w 1989 sprowadzono zwłoki Mikołaja z Włoch i pochowano w Cetyni, a w kraju zaczęto stawiać mu pomniki.
Po tej krótkiej dygresji historycznej pora ruszać w kierunku miejsca noclegowego. Jak już pisałem - pomimo zachodu słońca wcale nie zrobiło się chłodniej, wieje silny, bardzo ciepły wiatr. Ulicami przemykają dziesiątki samochodów, przechodniów coraz mniej, bo oddalamy się od centrum.
Czasem wystarczy przejść kilkaset metrów od budynków rządowych, miejskich czy ważnych szkół i naszym oczom ukaże się obrazek bynajmniej nie przypominający metropolii: małe sklepiki na przedmieściach.
Most Millenium jarzy się w ciemnościach.
W dzielnicy
Momišići, w której śpimy, panuje cisza - słychać tylko podmuchy wiatru oraz hałasy jednego nawiedzonego psa. Nasz "apartament" okazał się klitką na parterze, właściwie bez normalnego okna, więc światło dzienne wpadało jedynie przez otwarte drzwi. W łazience, jak zwykle na Bałkanach, jako prysznic funkcjonowała cała przestrzeń kibla, brak zasłonki, więc wszystko pływa, a szmaty czy czegoś innego do wycierania brak. Na pocieszenie mogliśmy napełnić sobie butelki wodą z kranu - jak zapewnił właściciel "jest bardzo dobra, cała Podgorica ją pije". I miał rację. Z drugiej strony nie ma co wymagać cudów od tranzytowego noclegu za sto złotych - wyspać się człowiek wyspał, a do centrum nie było tak daleko.
Rano podjeżdżam na chwilkę na
Novą Varoš - obecną główną dzielnicę stolicy. To w niej koncentruje się większość najważniejszych obiektów miasta i państwa. Bardzo ciężko tam zaparkować, więc staję na chwilę nie do końca legalnie na Trgu Nezavisnosti, centralnym placu. W przeszłości nazywał się Trg Republike, a jeszcze wcześniej Trg Ivana Milutinovića, od nazwiska komunistycznego polityka. W każdym razie to serce miasta. Po bokach stoi m.in. Biblioteka Narodowa, urząd miejski, kilka ministerstw...
O ile środek placu to tradycyjna betonoza, o tyle na pierzejach zachowało się sporo zieleni.
Wyjeżdżając z miasta zatrzymuję się w centrum handlowym na większe zakupy (w Czarnogórze spędzamy tylko jedną noc). W dziale piwnym znajduję jedynego przedstawiciela polskiego przemysłu spożywczego: zrównoważone w charakterze.
No dobrze, ale na koniec trzeba zadać sobie pytanie, czy Podgorica wykorzystała szansę jaką jej dałem? Czy warto było spędzić w niej kilkanaście godzin? Odpowiem: tak. Przyjeżdżać do niej specjalnie z odległej okolicy raczej nie ma większego sensu, ale jeśli chcemy przenocować gdzieś w drodze i przyjemnie spędzić czas w praktycznie nieturystycznej miejscowości, to stolica Czarnogóry będzie dobrym pomysłem. Miasto jest w miarę czyste, niezatłoczone (zwłaszcza podczas upałów), niezbyt hałaśliwe. Ładne położenie nad Moračą i możliwość chodzenia po ulicach, które niemal wszyscy uznali za niegodne odwiedzin
- to już jest coś.
A czy to rzeczywiście jest najnudniejsza stolica Europy? W tym przypadku werdyktu nie wydam, ponieważ ja się podczas wizyty bynajmniej nie nudziłem.