grab56 napisał(a):Osobiście uważam, że to bardzo dobrze, że kempingi się w taki sposób ogłaszają. Lewacy są na pewno zadowoleni. Konserwy też powinny być zadowolone, bo mają informację, gdzie nie powinny się pojawiać, aby się nie zgorszyć
"Bez „lewactwa“ trudno sobie wyobrazić mechanizm machania cepem zwany też w Polsce czasem żartobliwie wymianą politycznych poglądów. Lewactwo zadomowiło się w podkorowych obszarach (uważających się za konserwatywnych tytanów myśli) pieniaczy i wydobywa się (przy każdej okazji) na powierzchnię wszechogarniającego bełkotu. „Lewakiem” (podobnie jak Żydem) zostaje się w naszej ojczyźnie w sposób uznaniowy. W uproszczeniu, przyjmując na moment obcą optykę, można jako lewaka zdefiniować „każdego, posiadającego poglądy odmienne od poglądów uważającego się za strażnika konserwatywnych wartości osobnika, który się tym epitetem mniej lub bardziej nieporadnie posługuje“. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że istotne jest przyporządkowanie rozmówcy definiowalnego zestawu poglądów, lub określonej przynależności. Chodzi raczej o gest maskujący językową bezradność, bezradność, której istotą jest przeświadczenie, że używając określenia obraźliwego, używający może pozwolić sobie na luksus rezygnacji z uzasadniania sensowności swego stanowiska. Luksus, wobec oczywistości intelektualnych niedomagań, oksymoronyczny, bo niezbędny.
Cała sprawa ma jednak niebywale zabawny aspekt, który najwodoczniej umyka tym, którzy się epitetem na co dzień posługują. I głównie dlatego jest zabawny. „Lewactwo” nie jest wynalazkiem ani konserwatywnych think tanków, ani prawdziwych patriotów. Ojcem chrzestnym (tak potrzebnego konserwatywnym wannabies) pojęcia jest Włodzimierz Uljanow, znany też jako Lenin. To on, jeszcze w 1922 roku w ramach obrony monopartyjnej dyktytury wymyślił, „lewactwo“ (левизна ) jako zbiorowe określenie na tych, którzy w swej infantylnej oraz naiwnej (lecz jego zdaniem na pewno szkodliwej) ślepocie nie zgadzali się z jego wizją przebudowy społeczeństwa. Bycie „lewakiem” nie było przyjemne w raju robotników i chłopów. Każdy mógł nim zostać, np. domagając się sprawiedliwości społecznej, powołując się na zaszczytne idały rewolucji lub kwestionując omnipotencję nowej biurokracji. Albo nie robiąc zupełnie nic. Anarchiści, anarchosyndykaliści, związkowcy, feministki, niewygodni krytycy spotykali się (po uzyskaniu etykietki) w tym samym łagrze lub przed tym samym plutonem egzekucyjnym. Po 1945 „lewactwo“ przetrwało w partyjnej nowomowie opierających się reformatorskim tendencjom zachodnich komunistycznych jaczejek (jako leftism lub gauchisme) do ich początku końca, czyli do końca lat 60tych zeszłego stulecia. Ironia losu sprawiła, że po 1989 reanimatorami językowego, leninowskiego trupa, stali się postkomunistyczni kandydaci na konserwatystów.
Tak więc mamy obecnie to, co mamy. Uważających się za praw(ico)ych publicystów i dyskutantów wymachujących w celach denuncjacyjnych leninowskim dyktatorskim wynalazkiem w przeświadczeniu, że jest to sprytne rozwiązanie. Jak również uważających się ( z jakichś niejasnych powodów) za lewicowych publicystów i dyskutantów przejmujących (niejednokrotnie bezmyślnie i bez większego sprzeciwu) język przeciwnika.
Tłumaczenie, że u podstaw stosowanej retoryki nie leży ani znajomość znaczenia, ani świadomość źródłosłowu, ani też jakaś szczególnie wyuzdana koncepcja intelektualna, jest nadaremne i mija się niestety z celem. Lewactwo. Machnijmy ręką."