Nagrody rozdane - będzie czas na spokojną lekturę bez mieszania treści z politycznym szambem.
Prymitywizmy pomijam - świadczą tylko o autorach.
Poniżej ciekawy głos w dyskusji - tekst długi, ale warty przeczytania (nawet kilkukrotnego):
Dlaczego niektórzy mogą bardziej?
Oto taki obrazek, do sprawdzenia na YT. Tłum rozwrzeszczanych osób, głównie kobiet, naciera na stojących jeden przy drugim ludzi. Niektórzy z tłumu plują, inni szarpią. Owi ludzie, opluwani i popychani to młodzi chrześcijanie, którzy przyszli bronić swego kościoła, gdy rozeszła się pogłoska, że zostanie zaatakowany przez — uwaga — uczestników zjazdu środowisk feministycznych i LGBT.
Po czyjej stronie opowie się autorka? Otóż po stronie chrześcijan. Nie stosują przemocy. Stoją niczym zwolennicy Mahatmy Gandhiego, nie reagując na obelgi (od lat podziwiam gandyzm, dlatego nasunęło mi się to porównanie). Serce rośnie, wstyd za „feministki". W tym roku były podobne sceny na Marszu na Rzecz Kobiet w Argentynie. Dlaczego tak cicho o tym w mediach?
A gdyby sytuacja była odwrotna?
Podwójne standardy są najbardziej drażniące, tak jak na innym poziomie nieracjonalność i wewnętrzne antynomie. Dziś, w czasie, gdy setki tysięcy emigrantów i uchodźców docierają do Europy, obserwujemy niesamowity szpagat logiczny środowisk lewicowych broniących „od zawsze" praw kobiet, a jednocześnie lekceważących brak równouprawnienia w islamie. Rzadko pisuję na forach, ale przytoczę swój wpis: „Niech lewicowe feministki wypowiedzą się w kwestii stosunku muzułmanów do kobiet. Niech uzasadnią jak łączą antynomię wyrażającą się w JEDNOCZESNYM bronieniu islamu, który nie daje prawa kobietom i bronieniu równouprawnienia kobiet. Niech odniosą się do faktu gwałtu w obozie dla emigrantów, gdzie kilku uchodźców z Afryki zgwałciło lewicową wolontariuszkę, a lewicowi współtowarzysze zgwałconej doradzali jej nie zgłaszanie gwałtu na policję, by nie popsuć wizerunku uchodźców. Niech wyjaśnią czy zamierzają domagać się od przybywających z islamskiego kręgu kulturowego mężczyzn, by przestrzegali praw kobiet. Kiedy feministki (niedawno skończył się Kongres Kobiet), syte, ulokowane w intratnych spółkach, mediach i uczelniach zaczną walczyć o równouprawnienie "sióstr" w islamie, wtedy dopiero uwierzę, że chodzi im o prawa kobiet, a nie o interesy korporacyjne, własny status i egoistyczne interesy grupy wysoko w hierarchii ustawionych pań, które hasłami feministycznymi szermują wyłącznie po to, by zająć wyższe miejsce w hierarchii. W przeciwnym wypadku należy ich hasła włożyć między bajki".
Wpis, może zbyt ostry, wyrażał moją złość. Poza wszystkimi emocjami wzbudzanymi przez przemoc obecną wobec kobiet w islamie, złość moją budzi owa nieusuwalna antynomia, której zobaczenie utrudnia twór zwany „polityczną poprawnością" (w skrócie popo). Jakim cudem owo popo „łata" dziury logiczne, łącząc przeciwstawne wartości, zdaje się intrygować wielu internautów, mnie również. Bez wikłania się nadmiernie w naukowy „bełkot" postaram się sobie i ciekawym tego Czytelnikom dać propozycję wyjaśnienia pewnych paradoksów. W tym celu musimy jednak sięgnąć po pewne terminy naukowe, które „uciekły" z murów uczelni, a będzie to m.in. postmodernizm, konstruktywizm, gender, multikulturalizm.
O co w tym chodzi, czyli dlaczego ma zachwycać, skoro nie zachwyca?
"Może się zdarzyć, że w XXI wieku Brytyjczyk spędzi niedzielę rano w obronie praw zwierząt (...), po południu rozmawiając ze swymi zmarłymi dziadkami za pośrednictwem tablic ouija (...), następną niedzielę może poświecić na kręcenie młynkami modlitewnymi z towarzyszeniem intonowania om (...), w następnym tygodniu weźmie udział w greckim prawosławnym nabożeństwie, popołudnie spędzi na tańczeniu z Derwiszami poprzedzone rozdawaniem odzyskanych z makulatury kartonowych pudeł bezdomnym, wieczór zaś na telewizyjnej dyskusji poświęconej wpływowi genetycznych manipulacji na zwolenników reinkarnacji [1]1". Tak, nieco ironicznie, niektórzy badacze społeczni diagnozują nowoczesne postawy w Wielkiej Brytanii. Super! Wznieśmy się jednak ponad ironię i zauważmy, co tu się dzieje. Rzecz najważniejsza: opisane jest przechodzenie od do, owa płynność ponowoczesna, na temat której wylano już morze atramentu, brak rdzenia czy centrum, każda czynność „religijna" ma tu taką samą wagę, „seryjne" tożsamości ujęte są jako chwilowe współuczestnictwo — to tylko kilka problemów, które przychodzą mi na myśl. Ten opis jak w soczewce skupia zatem wiele kwestii, w tym słynne multikulti (w potocznym sensie), ale mnie zajmie teraz to, co musiało się wydarzyć, by taka wizja mogła zostać wyartykułowana.
Zatem — skrótowo: oto lata powojenne, campusy uniwersyteckie Zachodu, fala kontestacji, nowe prądy w tym postmodernistyczne, efekty dla nauki (nauk społecznych, nie ścisłych). A oto niektóre z owych efektów:
a.) odrzucenie tradycji filozoficznej poszukującej prawdziwego obrazu świata i absolutnych wartości oraz filozoficznego ugruntowania nauki, moralności, postępu przez systemy odwołujące się do Boga, Natury, Podmiotu Myślącego, Praw Historii (czyli tzw. „Wielkich Narracji");
b.) relatywizm poznawczy głoszący, że nie istnieją absolutne kryteria prawdy, racjonalności, znaczenia, dobra, rzeczywistości;
c.) immanentyzm twierdzący, że owe kryteria są immanentne względem kultury czy światopoglądu;
d.) tekstualizm — język jest w ludzkim życiu wszechobecny (wszystko zatem jest tekstem) [2]2
Takie ujęcie odbiega od stanowiska K. Poppera, który uznawał jednak prawdę za naczelną wartość nauki, rozumiejąc ją klasycznie jako adekwatność i obiektywistycznie (z tym, że ważne jest u niego dążenie do niej; nie jest raz na zawsze dana).
Konsekwencja, która wydaje mi się aktualnie najistotniejsza jest taka: nie ma żadnej istniejącej obiektywnie instancji, która orzekałaby na pewno, że jakaś (wybrana) prawda jest prawdą absolutną.
Padło powyżej słowo „postęp". Otóż w naukach społecznych kategoria Postępu, w pojęciu ewolucji coraz doskonalszych form ludzkiej kultury został zdezawuowany, dokładnie jak wszelkie inne metafory Wielkich Narracji. Warto to zapamiętać, bo to jest punkt, do którego wrócę, by się popastwić nad antynomiami popo. Tymczasem idziemy dalej, przerzucając uwagę na inny fragment „opowieści" współczesnego Zachodu.
Czy płeć jest do odgrywania jak wszelkie inne seryjne tożsamości?
W pejzażu przemian zachodzących m.in. na uniwersyteckich campusach pojawił się szereg zjawisk społecznych, w tym feminizm II fali, zmieniający postrzeganie płci jako danej z „natury", ponieważ rzeczona Natura została odesłana do lamusa jako jedna z metafor Wielkich Narracji, a skoro nie natura, biologia, to co? Ano konstrukt kulturowy. W sposobie patrzenia proponowanym przez nauki społeczne rysuje się oto optyka konstruktywistyczna: w centrum staje już nie płeć dana (na podstawie takich niekwestionowanych niegdyś „mocy", jak Natura czy Bóg), ale człowiek uwikłany w warunki społeczne. Pojawia się termin gender. Sam termin (i rozróżnienie na sex i gender) w połowie lat 60. XX w. został użyty po raz pierwszy przez Roberta Stollera, zresztą w kontekście badań nad transseksualizmem. System sex-gender pozwalał na dekonstrukcję „naturalnego" sposobu traktowania płci, na obnażenie esencjalizmu traktowanego jako coś niedowodliwego. Ale na tym nie koniec. Praca Judith Butler z końca lat 80. ubiegłego wieku pt. Gender Trouble, o kłopotach (tytułowych) z pojęciem gender rozpoczęła kolejną małą rewolucję, pozwalając na pojawienie się nowej teorii — queer, w ramach której w ogóle poddano w wątpliwość rzeczywiste istnienie dychotomicznie pojmowanych „płci", uznając, że jedyne co można stwierdzić, to fakt istnienia całego spectrum „płci" rozciągających się miedzy krańcowymi biegunami „męskie" i „żeńskie", zaś role płciowe to rodzaj performance — płcie się odgrywa zgodnie z przyjętymi lub kwestionowanymi przez jednostkę wzorcami kulturowymi. Super! Przypomnijmy sobie pierwszy cytat, owo przechodzenie od do poprzez różne formy „duchowego", kulturowego spędzania czasu, wszak tutaj mamy ten sam kod przechodzenia od do — tyle że pomiędzy tożsamościami płciowymi[3].
To wszystko pociągnęło za sobą społeczne konsekwencje, owe zmiany zachodzące w łonie nauki akademickiej i nowe spojrzenia na to, czym jest i jak się rzeczywistość odkrywa lub jak ją konstruuje. Odrzucono dotychczasowe rozumienie różnic płciowych na podstawach wyłącznie biologicznych, ponieważ odrzucono samą ideę Natury. Siłą rzeczy musiano przyjąć pogląd, że płeć jest konstruowana, „wytwarzana" w procesie enkulturacji. A ponieważ jednocześnie w przestrzeni publicznej odezwały się głosy rozmaitych środowisk, grup społecznych, mniejszości etnicznych, w murach uczelni pojawiły się przeróżne koncepcje dotyczące tzw. grup stłumionych, które dotąd były pozbawione własnego głosu, w odróżnieniu od grup hegemonistycznych, „trzymających władzę", w tym władzę symboliczną — władzę dysponowania naczelnym ideowym przekazem.
Zwierciadło odbijające rzeczywistość uległo rozbiciu na drobne ułamki i odtąd każdy ma własną opowieść o świecie, obiektywność stała się fikcją. Super! Zatoczyliśmy koło, czas wracać i poznęcać się nad przekazem, który opowiada, że równość kobiet i mężczyzn jest ok., a jednocześnie, że islam (nie wnikając w jego różnorodność) jest ok. Będzie zatem o logicznych niekonsekwencjach.
Dlaczego Natura, Bóg, Historia są be, a Postęp jest ok?
Oto antynomia pierwsza. Skoro postmodernizm i cząstkowe teorie ufundowane na jego gruncie odrzucił samo istnienie Wielkich Narracji, których „bohaterem" był niegdyś Bóg, Natura, Rozum (w sensie greckiego logosu), itd. — to w takim razie do czego odnoszą się postulaty środowisk forsujących wcielenie w życie idei genderowych, poprawności politycznej itp.? I w czym może je zakorzenić celem udowodnienia? Otóż w niczym! Zgodnie z własną logiką wewnętrzną wszelkich teorii skrajnie konstruktywistycznych i skrajnie postmodernistycznych — w NICZYM. Dlaczego zatem jedna „opowieść" z Wielkich Narracji nadal jest w użyciu? Wszak funkcjonariusze mediów, publicyści głównego nurtu, feministki powiadają, że ci, którzy nie zgadzają się np. na małżeństwa gejów są ciemnogrodem, wstecznikami, a przecież użycie takich właśnie zwrotów, zgodnie z ich konotacjami logicznie zakłada, że dokonuje się tu odwołania do czegoś przeciwnego. Niezaprzeczalnie przeciwieństwem wstecznictwa jest — Postęp. Postęp jednak, kochani moi, został jako idea wyrzucony na śmietnik, podobnie jak Prawa Naturalne etc., (o czym powyżej w cytacie). Jest to zatem logiczna niekonsekwencja.
Oczywiście ową instancją wyższego rzędu mógłby być np. uzus społeczny. Tyle że niegdysiejsze grupy stłumione stały się tymczasem hegemonami w przestrzeni publicznej, narzucając dyskurs i nie mogą odwołać się do uzusu społecznego, bo przegrałyby z kretesem. Wielomilionowe manifestacje we Francji przeciw legalizacji związków homoseksualnych tego dowodzą, a to tylko jeden przykład. Innymi słowy — większość (konieczna jako podstawa uzusu) nie akceptuje idei i praktyk proponowanych przez współczesne grupy dysponentów przekazu symbolicznego (role się odwróciły, niegdyś uciskani dziś są uciskającymi, nihil novi, nieprawdaż?).
Po drugie. Skoro nie istnieją „byty" dane (Bóg, Natura) oraz prawa obiektywne w nie wpisane (prawa naturalne, prawa historyczne pojmowane po Heglowsku, ewolucja jako konieczność oraz postęp w sensie linearnym), to jak mogą istnieć jakiekolwiek inne absolutne instancje wyższe, które orzekałyby o sensowności i prawdziwości jakiejś teorii? Innymi słowy, co zostaje konsekwentnemu konstruktywiście jako instancja pozwalająca orzec, że jego teoria jest prawdziwsza od innej? Jak można udowodnić na gruncie skrajnych teorii, że głoszone przez jakąś opcję tezy są bardziej godne uwagi (i grantów) niż inne? Ano — NIE MOŻNA. Skrajne stanowiska pozbawione są — znowu na podstawie swoich własnych przeświadczeń — takiej mocy. Nie ma innego wyjścia — musi się uznać równorzędność dyskursów. Konsekwentny konstruktywista może powiedzieć do swego adwersarza tylko tyle: „ja twierdzę, że nie ma faktycznie istniejących w świecie praw naturalnych, ty twierdzisz, że są, nie ma jednak sposobu, by udowodnić, że któryś z nas ma rację, ponieważ nie ma żadnej wyższej instancji, na którą można by się powołać w celu rozstrzygnięcia sporu, a zasada wewnętrznej niesprzeczności ma zastosowanie i w moim, i twoim stanowisku". Koniec. Kropka. Nic innego uczciwy zwolennik tego stanowiska powiedzieć nie może.
Tymczasem co widzimy? Ano widzimy w debacie publicznej coś zupełnie innego, forsuje się przeświadczenie, że teoria gender, równorzędność orientacji seksualnych, wyznań itd. są „jedynie słuszne", pytam zatem — na jakiej podstawie? Wszak nie da się owego przeświadczenia zakorzenić w żadnej ze zdekonstruowanych uprzednio instancji! Pozostaje zatem poszukać tego, na co powołują się sami zainteresowani. A powołują się.… No właśnie, na co? Padają chaotyczne sformułowania, na przykład: „bo inaczej byłoby nie po ludzku" (co jest ludzkie, skoro zdekonstruowano obiektywność biologii człowieka?), „bo nie można rozwiązań prawnych fundować na prawach większości" (a na mniejszości można?), i tak dalej. Innymi słowy, rozbrojony własnymi rękami dyskurs konstruktywistyczny (skrajny), nie ma do czego się odwołać, uznawszy uprzednio, że KAŻDA teoria jest tylko dyskursem, zaś każdy dyskurs jest arbitralny. Zatem — logicznie — on także jest arbitralny, nieprawdaż? Nie ma żadnych podstaw, by uznać go za najlepszy z możliwych. A za taki jest uznawany. Dlaczego? Bo w tę dziurę logiczną weszła instancja pozanaukowa, pozaracjonalna — polityczna. Poprawność polityczna. Ona ma kneblować usta przeciwnikom, wywoływać przeświadczenie o własnej wyższości, narzucać normy. Ale ona nie ma żadnych umocowań, poza arbitralnymi. ŻADNYCH. Dlatego nieraz ucieka się do koncepcji z przedrostkiem „samo"… Samoidentyfikacji, samopostanowień, samoorzekań. Czyż tzw. narcystyczna osobowość naszych czasów nie pozostaje z tym w związku? Bo skoro wszystko płynie, tożsamości nie są stałe, płcie nie są dane, granice zatarte, zostaje tylko idea gry, spektaklu, kostiumu, a jako instancja — moje „ja". W kolejce już czeka nurt zwany transhumanizmem, w którym powiada się o hybrydyzacji międzygatunkowej. Super! Tylko jakie to będzie miało konsekwencje długofalowe, że już litościwie o sens nie zapytam? Teorie, nawet zwariowane mogą fajnie brzmieć w salach wykładowych, ale pytanie brzmi — czy każda dyskutowana teoria, zwłaszcza taka, która sama o sobie powiada, że jest skonstruowana arbitralnie, za sprawą decyzji grupy badaczy, bez możliwości powołania instancji sprawdzającej jej prawomocność, musi stawać się wzorcem dla praktyki społecznej? I dlaczego tak się dzieje?
Gdzie jest środek?
Za moimi profesorskimi mistrzami zajmuję stanowisko umiarkowanego konstruktywizmu. Mówiąc najprościej — uznaję, że świat JEST. Że jest JAKIŚ. Nadaje się zatem do badania zarówno on — świat (byt dany), jak i teksty naukowe o nim. Że świat natury, bios — istnieje. Że jest JAKAŚ prawda o nim. Zatem, że klasyczne metody badawcze są niezbędne, niedowolne. Że do prawdy można się zbliżać, „szlifując" metody. Że funkcjonują intersubiektywne, jeśli już nie obiektywne, narzędzia sprawdzające, a nie wyłącznie subiektywne. Że istnieją prawa: fizyczne, biologiczne, a nawet, że dopuszczalne jest posługiwanie się terminem natura, choć zawsze warto mieć na uwadze zmienność historyczną tego pojęcia. Ba, „prywatnie" jestem nawet po części esencjalistką, co zdaje się być rugowane z uczelni (nie będę zamęczać szczegółami). Dlatego wiem, że porozumienie między feministkami, zwolenniczkami teorii gender, zwłaszcza w jej wersji „mocnej" (dziś coraz częściej mamy zresztą do czynienia z teorią queer) a osobami podzielającymi naukę KK jest niemożliwe z przyczyn filozoficznych, a nie tylko etycznych. Jak bowiem znaleźć zgodność między skrajnym konstruktywizmem (wszystko jest wytworzone społecznie, także tożsamość i płeć, jak głoszą radykałowie) a nauczaniem opartym na boskiej instancji i prawach naturalnych będących obiektywnie ponad ludzkim orzekaniem? Stąd te niekończące się zmagania, jakie nieraz widzowie mediów mogą obserwować. Zapewne badania genderowe zwłaszcza na gruncie antropologii kulturowej i historii są przydatne, pozwalają wgryźć się lepiej w zagadnienie, jakie role w danej kulturze lub epoce przypisuje się kobietom i mężczyznom. Zasięg jednak owego „genderowego narzędzia" ma i powinien mieć swoje ograniczenia, a płeć nie jest jedynym polem badawczym, może nim być np. wiek. Stąd jednak daleko do uznania, że płeć można „negocjować", że nie ma dwóch płci, jest za to cała ich gama na kształt kontinuum rozciągająca się pomiędzy tym, co męskie i kobiece w oderwaniu od biologicznego ciała. Bo skoro tak, to czy również wiek jest tylko moją arbitralną decyzją, czy mogę go negocjować? Świetnie! W takim razie proszę o uznanie, że mam 25 lat.
A z drugiej strony — dyskursy naukowe w pewnej mierze są wytworami kulturowymi, warto zatem badać pozanaukowe zaplecza tekstów badawczych, nie po to jednak, by orzec, że nauka niczym nie różni się od mitologii, jak sugeruje J. Derrida, ale by doskonalić metody.
Może do całej PRAWDY o tym, jaki jest świat nigdy nie dojdziemy, ale warto się o to starać, zamiast tworzyć całkowicie dowolne konstrukcje i nie tylko podawać je w sosie naukowym, ale jeszcze za pomocą machiny państwa i prawa wcielać w życie społeczne. Chciałoby się rzec — Huston, mamy problem! „Przegięliśmy" z oderwaniem się od rzeczywistości, nawet jeśli mamy kłopot ze zdefiniowaniem czym ona jest, nie jest tylko konstruktem. Nie jest fikcją, symulakrem, czy inną intelektualną chimerą, jak chcieliby co bardziej „odjechani" postmoderniści, nie jest też pluszowa, jak chcieliby z kolei zwolennicy słodkiego multikulti, czy egzaltowane dziennikarki z wiodących mediów. Teraz jest odpowiedni czas, by zmierzyć się z realnymi problemami, przestać bujać w oparach utopii i konceptów nie mających, zresztą nieraz programowo, żadnych związków z rzeczywistością. Doprawdy nie wszystko jest TEKSTEM, drodzy zwolennicy skrajnego odłamu nauk społecznych. Z powrotem na ziemię! Z powrotem do Poppera (no, może również do Kuhna)! A z Derridą et consortes dajmy sobie spokój. Z powrotem do Greków. Do ich koncepcji estetycznych. Z powrotem do zasad przyzwoitości, kindersztuby, wzorców dobrego wychowania, zamiast niejasnego tworu pod tytułem „mowa nienawiści". A skoro się rzekło, kilka słów o tym ostatnim wynalazku...
Dlaczego równorzędność dyskursów nie oznacza równego prawa do wypowiedzi?
Skoro wszyscy są równymi uczestnikami gry społecznej (bo nie da się ustalić kto ma „lepszą" rację), to dlaczego wyklucza się poprzez ośmieszanie lub deprecjację, a nawet inwektywy, grupy światopoglądowe nie pasujące do wzorca skrojonego przez polityczną poprawność? Ta ostatnia zaś jest tworem tak nieostrym, że pozostawiającym miejsce na wszelkie manipulacje. Dowód? Zróbmy myślowy eksperyment: powiem — Żydzi to mordercy Palestyńczyków. Tzw. elity uznają to zapewne za skandal. A jeśli ktoś powie: Polacy to mordercy Żydów? Wolno? Pewnej pisarce i pewnemu publicyście nazywanego dla niepoznaki „historykiem" było wolno. Owszem, wiem, że straszne przypadki zdarzały się w naszej zawikłanej historii, miałam jednak wrażenie, że po sprawie Jedwabnego, która także mną wstrząsnęła, po przeprosinach prymasa, prezydenta, po badaniach naukowców, nikt nie ma prawa zarzucać braku chęci rozliczania się z przeszłością, a stosowanie takich uogólnień jest aktem intelektualnie niedopuszczalnym i takim pozostanie. A co się dzieje? Wyżej mamy dwie podobne gramatycznie i logicznie wypowiedzi, i wedle prawideł rozumu ich ocena powinna być taka sama — albo obie wypowiedzi uznamy za niedopuszczalne, albo obie dopuszczamy. Są w równy sposób prawdziwe, w równy nieprawdziwe, czyli ostatecznie NIC nie mówią, nie znaczą. Jak każde zdanie z tzw. „wielkim kwantyfikatorem" użytym w mowie potocznej. Popo jednak jedną wypowiedź potępi, w przypadku drugim potępi raczej reakcje oburzonych internautów. Wcale mi się niektóre z nich nie podobają, dlatego postuluję powrót do zasad kindersztuby. Ale popo i wykuty w jej ogniu dyscyplinujący kaganiec pt. „mowa nienawiści" zamiast przyczyniać się do łagodzenia opinii w globalnym świecie sieci, tylko podsyca nieporozumienia, bo aplauz lub potępienie rozdziela z klucza politycznego albo lobbystycznego. Nie działa tu sprawiedliwy osąd (to samo za to samo).
Skoro wszyscy są równymi uczestnikami gry społecznej (bo nie da się ustalić kto ma „lepszą" rację), to dlaczego wyklucza się poprzez ośmieszanie lub deprecjację, a nawet inwektywy, grupy światopoglądowe nie pasujące do wzorca skrojonego przez polityczną poprawność? Ta ostatnia zaś jest tworem tak nieostrym, że pozostawiającym miejsce na wszelkie manipulacje. Dowód? Zróbmy myślowy eksperyment: powiem — Żydzi to mordercy Palestyńczyków. Tzw. elity uznają to zapewne za skandal. A jeśli ktoś powie: Polacy to mordercy Żydów? Wolno? Pewnej pisarce i pewnemu publicyście nazywanego dla niepoznaki „historykiem" było wolno. Owszem, wiem, że straszne przypadki zdarzały się w naszej zawikłanej historii, miałam jednak wrażenie, że po sprawie Jedwabnego, która także mną wstrząsnęła, po przeprosinach prymasa, prezydenta, po badaniach naukowców, nikt nie ma prawa zarzucać braku chęci rozliczania się z przeszłością, a stosowanie takich uogólnień jest aktem intelektualnie niedopuszczalnym i takim pozostanie. A co się dzieje? Wyżej mamy dwie podobne gramatycznie i logicznie wypowiedzi, i wedle prawideł rozumu ich ocena powinna być taka sama — albo obie wypowiedzi uznamy za niedopuszczalne, albo obie dopuszczamy. Są w równy sposób prawdziwe, w równy nieprawdziwe, czyli ostatecznie NIC nie mówią, nie znaczą. Jak każde zdanie z tzw. „wielkim kwantyfikatorem" użytym w mowie potocznej. Popo jednak jedną wypowiedź potępi, w przypadku drugim potępi raczej reakcje oburzonych internautów. Wcale mi się niektóre z nich nie podobają, dlatego postuluję powrót do zasad kindersztuby. Ale popo i wykuty w jej ogniu dyscyplinujący kaganiec pt. „mowa nienawiści" zamiast przyczyniać się do łagodzenia opinii w globalnym świecie sieci, tylko podsyca nieporozumienia, bo aplauz lub potępienie rozdziela z klucza politycznego albo lobbystycznego. Nie działa tu sprawiedliwy osąd (to samo za to samo).
A tymczasem, gdy gospodarz pewnego miasteczka wywiesił ulotki dla emigrantów, formułując w punktach kodeks zachowania w miejscach publicznych, w którym „stało" napisane, że nie wolno zanieczyszczać parku, nie wolno molestować kobiet, etc., to lewicowo-liberalne media nazwały go — jakżeby inaczej — rasistą... I tak dalej...
Jeżeli tak idiotyczny twór jak popo nadal będzie organizował nam debatę publiczną, zaciemniając adekwatny odbiór rzeczywistości i paraliżując racjonalne próby rozwiązania problemu, to wróży źle zarówno społeczeństwom Zachodu, jak i przybyłym tu emigrantom. Ponieważ jeśli zniknie centrum, poczucie sprawiedliwej miary, umiar, jeśli nie przywróci się miary zarówno w naukach społecznych, których pomysły czasem „wyciekają" spoza murów uczelni, przekształcając się w odbiorze społecznym w potoczne określenia, a także zasilając ideologie oraz praktyki prawne, jak stało się to z gender, multikulturalizmem, metaforą kultury jako jarmarku, etc., to wahadło wychyli się zanadto z lewa na prawo, środek omijając. I wtedy już żadne nawoływanie do umiaru nie pomoże.
Przypisy:
[1] 1 C. Davies, „Nomos" nr 9/1995, s. 32.
[2] 2 J. Giedymin, Czy warto przyjąć propozycje tekstualizmu?, w: Dokąd zmierza współczesna humanistyka, pod red. T. Kostyrko, Warszawa 1994, s. 42.
[3] Któryś z Czytelników zarzucił mi w opiniach pod tekstem o New Age postmodernistyczny bełkot. Przyjmuję z pokorą. Ale gdyby ów czytelnik poznał kilka tekstów z zakresu queer… Miałam nieszczęście czytać wiele z nich i zgrzytałam zębami, pytając bezsilnie — na litość boską, co tego rodzaju „naukowość" wnosi do nauki?!
Autor: J. Żak-Bucholc