W tym roku tyle relacji z Braća, że w zasadzie dziękuję losowi, że byłam nie tylko tam, bo lepiej niż poprzednicy wyspy na pewno nie opiszę . Tak się zastanawiałam, czy nie poczekać jeszcze trochę, żeby czytelnicy odpoczęli od innych braćkich opowieści, ale obawiam się, że szczegóły coraz bardziej będą się zacierać, bo pamięć już nie ta . Więc zaczynamy...
Decyzja o wyjeździe zapadła w styczniu. Po dwóch z rzędu tygodniowych pobytach w Rogoźnicy tym razem wyjazd miał być w końcu na wymarzone dwa tygodnie. Ekipa dla odmiany czteroosobowa, a kierownictwo wycieczki to dwie baby, czyli koleżanka i ja . Panowie w zasadzie zostali postawieni przed faktem dokonanym . Śmiali się nawet, że czują się, jakby jechali na zorganizowane wczasy.
Od początku było jasne, że musimy zahaczyć o Rogoźnicę, bo bez niej i bez otwartego morza wakacje byłyby dla mnie nieważne . Ja mocno sentymentalna jestem, stety lub nie... Nad drugą destynacją nieco się pozastanawiałyśmy, czy Hvar czy Brać. Ostatecznie łatwiejszym rozwiązaniem wydała się bliższa lądu wyspa, tym bardziej, że zależało nam na tym, żeby miejscówka łączyła w sobie zarówno mieścinkę ze starówką, jak i piękne plaże. A na Hvarze to trudniejsze w realizacji. Naczytałam się tyle relacji, że plecy nie wytrzymały, wzrok padł, a głowa ledwo ogarniała to, co czyta . Punktem krytycznym był 6 stycznia – od tego roku dzień wolny od pracy, który w całości został spędzony przed komputerem. Ale efekt był! Postanowiono, że najpierw jedziemy do mojej ukochanej Rogoźnicusi , a potem przenosimy się na Brać do Sutivanu. Nie ukrywam, że relacje Muliness, Cześka oraz Hepika były mi inspiracją i to dzięki nim ciągnęło mnie do Sutivanu właśnie. Dodatkowo odkryta przez Muliness chatka babci Jerki podbiła moje serce, pewnie dzięki bardzo emocjonalnej opowieści Oli. Może gdyby inni odpisali, zdecydowalibyśmy się na coś innego, ale skoro nie... to jedziemy do babci. Jak się potem okazało, nie przemyślałam pewnych rzeczy marketingowo i obrałam złą kolejność miejscówek. Ale o tym będzie, jak do tego dojedziemy . Natenczas trzeba było jakoś przeżyć ponad pół roku od rezerwacji do wyjazdu, co samo w sobie wydawało się niemożliwe... A jednak, człowiek jest bardziej twardy i cierpliwy niż mu się wydaje i oto nadszedł w końcu sierpień. Jeszcze tylko obawy, czy cztery dorosłe osoby zapakują się do niewielkiego przecież autka... jeszcze tylko ostatnie przygotowania, studiowanie forum, szukanie wskazówek co do objazdu autostrady w Słowenii... i jadziem proszę państwa .
Trasa wiodła przez kawalątek Czech, potem autostrada w Słowacji, następnie route 86 na Węgrzech. Jechaliśmy z piątku na sobotę, więc nieco się obawiałam korków, ale droga poszła nam bardzo dobrze. Na Węgrzech podczepiliśmy się pod ciężarówkę z Szombathely, która nocą poruszała się szalenie sprawnie, a my razem z nią . Potem do granicy ze Słowenią też jakoś poszło, a tam już musiałam się mocno skupić, gdyż byłam odpowiedzialna za ułatwienie nam przejazdu bezautostradowego. Niniejszym chylę czoła przed tymi, którzy opisali pięć słoweńskich rond tak prosto, że nawet farbowana blondynka była w stanie to ogarnąć . Jak po sznureczku dotarliśmy do Mursko i bez żadnych kolejek wjechaliśmy do Chorwacji o 3.30 . Niestety jechaliśmy samochodem znajomych, więc moje zapędy do pilotowania musiałam wsadzić w kieszeń... Siedziałam z tyłu i naciągnęłam sobie okolice karku, żeby przynajmniej drogę widzieć . Oprócz atlasu mieliśmy też nawigacyjną „Tereskę”, ale ona jakoś mało współpracująca była. Co prawda, jak źle pojechaliśmy w Varażdinie, to sprowadziła nas na właściwą drogę, ale potem zgłupiała. Może Dalmacja ją oszołomiła, nie wykluczam takiej możliwości . W każdym razie, im bardziej zbliżaliśmy się do Rogoźnicy, tym bardziej Tereska kazała nam zawracać . My jednak byliśmy mocno asertywni i nie daliśmy się jej zwieść na manowce. Po drodze w okolicy Szybenika ujrzeliśmy pożar – kilka wozów strażackich oraz samolot próbowały z nim walczyć... Zresztą pożary pojawiały się tym razem dość często, na nasze szczęście żaden nam nie zagroził. A pierwszy rzut oka na Jadran jak zwykle koi zmęczone ciało i umysł .
Ale nic, zjeżdżamy z autostrady w Szybeniku, mijamy Primosten i o 10.30 niemal zapiszczałam z radości, gdy wreszcie pojawiła się tabliczka oznajmiająca, że oto jesteśmy na miejscu. Strasznie to fajne uczucie, gdy dojeżdżając do miejsca wypoczynku człowiek ma wrażenie, że właśnie wrócił do domu, do siebie... Ciepłe powitanie z gospodarzami, krótkie oczekiwanie na apartman, bo jesteśmy przed czasem, umilone oczywiście zimnym Karlovaćko na tarasie... w tle cykady, z przodu widzimy kawałek morza, słońce grzeje... tak, zdecydowanie o to chodziło...
Po ogarnięciu się w apartmanie oczywiście trzeba iść się przywitać z plażą. Zanim to nastąpi stwierdzamy, że okolica rozrasta się turystycznie... Z tarasu widać kilka nowych domów, których jeszcze rok temu nie było. Jakoś nie budzi to naszego zachwytu.
Na szczęście do Sepurine nadal mamy dwie minuty wolnym spacerem, więc dość szybko ląduję na ręczniczku i wreszcie moje stare kości mogą wygrzać się na słoneczku i wymoczyć w Jadranie. Ale już tam coś nie daje mi spokoju... Po pierwsze, jakoś tłoczno, skąd ci wszyscy ludzie? No ale ok, nadal wygląda to zdecydowanie lepiej niż w przeciętnym nadmorskim kurorcie. Jednak nadal coś nie daje nam spokoju, coś jest nie tak... Wreszcie mam! Język! Nie wiedzieć czemu, ci wszyscy ludzie mówią... po polsku . To była jakaś masakra, w tym roku w Rogoźnicy odpoczywali prawie sami Polacy... Nie no, przesada, ale naprawdę, wierzcie mi, usłyszeć na plaży lub w miasteczku, w knajpie, na ulicy język obcy to było naprawdę wydarzenie. Zdecydowanie należy przestać zachwalać to miasteczko, bo się będę bała tam jechać za rok...
Żeby odpocząć od rodaków, idziemy sobie na mały spacerek skałkami. Tak, dzikie figowe drzewko nadal tu rośnie, tak, figi są już tak dojrzałe, że grzechem by było zostawić je na drzewku .
Jako, że droga za nami daleka i głód przycisnął mocno, nie przesadzamy z plażowaniem i dość wcześnie udajemy się na starówkę. Co roku robię tu zdjęcie, oczywiście .
Sama Rogoźnica na szczęście niewiele się zmieniła, choć pierwszy weekend był dla mnie trudny do przełknięcia z uwagi na imprezę, która się odbywała, ale o tym w następnym odcinku. Na razie cieszę oczy znajomymi widokami, miejscami, chłonę zapachy z knajpek i zmierzam oczywiście do naszej stałej i zaprzyjaźnionej już jadłodajni. Znajome uśmiechnięte twarze, pržene lignje, Karlovaćko – żyć nie umierać, zaczynamy wakacje .