W nocy niestety dość mocno popadało więc poranek jest wyjątkowo mglisty. Początkowo gospodyni chciała nas zabrać na wschód słońca, który podobno najlepiej się ogląda płynąc w dół rzeki ale przy tej mgle nie ma to absolutnie sensu. Płyniemy w górę rzeki do jakiegoś jeziora.
Poranek to podobno najlepsza pora na spotkanie z krokodylem – wynurzają się z wody żeby w promieniach słońca ogrzać zziębinięte po nocy cielska. Tyle że w tej mgle to raczej się nie wygrzeją. Jednak się nie poddajemy i wypatrujemy na brzegu tych ogromnych gadów. Zwierząt rano jest zdecydowanie mniej niż popołudniu. Wstają i czmychają w głąb dżungli żeby coś przekąsić i schować się przed upałem. Spotykamy pojedyncze nosacze:
Trzeba przyznać, że poranek na rzece jest dość klimatyczny:
Ale, ale – tuż przy brzegu wypatrujemy charakterystyczną „kłodę” – jego wysokość krokodyl w prawie całej okazałości:
Leży sobie spokojnie i nic sobie z nas nie robi. Wyłączamy silnik i chwilę przypatrujemy się zwierzakowi. Dla dzieci to wielkie „WOW” i spełnienie jednego z ich wielkich marzeń – zobaczyć krokodyla w naturalnych warunkach to jest coś.
Niechcąc zbytnio przeszkadzać panu krokodylowi po chwili płyniemy dalej.
Atmosfera jest wspaniała chociaż brak zwierzaków trochę rozczarowuje dzieci.
Na jeziorze stajemy na śniadanie. Co zabawne do miejsca, w którym się zatrzymaliśmy co chwila podpływają inne łódki bo myślą, że coś tam wypatrzyliśmy.
A wypatrzyliśmy jedynie pięknego motyla,
Dzioborożca w locie
W drodze powrotnej warana na drzewie:
I czaplę.
Na sam koniec spod wody na chwilę wynurzył się wielki łeb kolejnego krokodyla ale to był zbyt krótko żeby cyknąć dobrą fotkę:
Chcieliśmy postać trochę dłużej i poczekać na kolejne zaczerpnięcie powietrza ale dzieciaki już bardzo jęczały o toaletę i wkrótce wróciliśmy na miejsce.
Po powrocie szybka toaleta, coś do przekąszenia, pakowanie samochodu i wracamy do Sandakan.
Powrotny samolot do KL mieliśmy mieć ok 18. Niestety prawie w ostatniej chwili Air Asia skasował ten lot i polecieliśmy dopiero po 20. To powodowało, że mieliśmy do zagospodarowania prawie cały dzień w Sandakan a nie jest to zbyt atrakcyjne miejsce.
Najpierw pojechaliśmy do Sun Bear Rehabilitation Center żeby pooglądać misie malajskie - jedne z najmniejszych niedźwiedzi, gatunek zagrożony wyginięciem.
Biegało tam jeszcze takie coś co wyglądało jak połączenie sarny z myszą. Niestety nie pamiętam jak się nazywało
Miejsce fajne ale za dużo czasu nie da się tam spędzić
. Na szczęście przyszedł czas na obiad co też zagospodarowało trochę czasu.
Potem wycieczka do Starbucksa na kawę (właściwe jedyne miejsce w Malezji gdzie można trafić dobrą kawę). Trochę pokręciliśmy się jeszcze po mieście i pojechaliśmy na lotnisko.
Oddaliśmy auto, nadaliśmy bagaż, przeszliśmy odprawę (Borneo ma swoje własne przepisy imigracyjne i mimo że lecieliśmy tylko do Kuala Lumpur musieliśmy przejść coś w rodzaju kontroli paszportowej) i zasiedliśmy w mikroskopijnej hali odlotów z jednym barem i dwoma sklepami. A do odlotu ponad 2h… Dzieciarnia wychodziła z siebie ale jakoś daliśmy radę. Około północy zameldowaliśmy się w wynajętym w KL apartamencie.