Dzisiaj poniedziałek, to lądujemy w Singapurze...
Singapur – państwo-miasto pełne sprzeczności, oferuje odwiedzającym go turystom urok i fascynującą atmosferę Orientu w połączeniu ze wszystkimi udogodnieniami nowoczesnego świata.
W mieście tym mieszają się ze sobą najróżniejsze kultury świata. Uważni turyści dysponujący odpowiednią ilością czasu bez trudu wytropią niemal wszystkie z nich. Dwie trzecie mieszkańców Singapuru to ludność pochodzenia chińskiego, która jednak od dawna już używa w odniesieniu do siebie nazwy Singapurczycy. Jedną szóstą stanowią Malajowie, potomkowie dawnych osadników z Malezji oraz Indonezji.
Jedną z dzielnic, którą trzeba zobaczyć, oprócz chińskiej jest "Mała India". Tu wszystko pozostaje jak w prawdziwym świecie hinduskim, poczynając od ulic...
Na świątyniach, nie kończąc...
A kuchnia, rewelacja, jednak wszystko rozpoczyna sie od takiej mieszalni przypraw. Dziwne doprawdy miejsce, gdzie z przynoszonych mieszanek ziół, robi się po zmieleniu różne rodzaje curry , garamassala i podobnych. Tutejsze przyprawy są zawsze sproszkowane, na pył, tak aby nie trzeszczały w zębach. Gdy wsadzisz tu głowę, opanuje cię nieziemska mieszanina zapachów...
Nieduża, atrakcyjna dzielnica nad rzeką Singapore River, z azjatyckimi restauracjami, budkami z jedzeniem i małymi sklepikami. To wszystko schowane po prawej stronie (fotka), niska zabudowa, jedyne zaszłości zachowane z dawnego świata, resztę w większości wyburzono. Część chińskich magazynów i domów mieszkalnych pochodzi jeszcze z XIX wieku, stanowiąc ciekawy kontrast do imponujących rozmiarów wieżowców budowanych współcześnie, praktycznie całkiem je przytłaczając.
Z Clarke Quay obowiązkowo trzeba wybrać się w rejs statkiem, z którego roztacza się piękny widok na Singapur. Symbolem Singapuru jest lew z ogonem ryby- Merlion (lubi olać ludzi wodą).
Na szczęście Singapur nie zmienił się jeszcze w betonową pustynię. Jest to nadal żywe, miasto z rozległymi parkami i terenami zielonymi. Palmy i krzewy, którymi wysadzane są największe aleje Singapuru, nadają miastu przyjazny wygląd, będący sukcesem oficjalnych akcji pod hasłem „Keep Singapore Green” (zachować zieleń Singapuru) oraz „Keep Singapore Clean” (zachować czystość Singapuru).
Jeść i pić jednak na ulicy wolno, nie wolno tylko palić, ani żuć gumy. No i oczywiście rzucać śmieci. A za wszystko wysokie mandaty.
Singapur to wyspa zieloności, pełno tu niebywałych skwerów, niesamowitych drzew, kwiatów. Nigdzie jednak nie ma trawy, to co pokrywa ziemię, to roślinność o długich listkach i gęstych korzeniach rozpełzająca się po wokół. Pamiętajmy, że miasto powstało na bagnach. Idąc wzdłuż ulic do centrum widzimy szereg kanałów, burzowców. Tędy odprowadza się wszechobecną wodę oraz deszczówkę. Wszystkie ulice i drogi zbudowane są na palach (choć tego wcale nie widać), aby utrzymać w podmokłym terenie ich konstrukcje. Niesamowite wrażenie, że takie budowle i gmaszyska mogły powstać na prawdziwym bagnie. Gdzieniegdzie widoczne są stawy pośród licznych parków, w których tapla się niezliczona ilość żółwi. Trzeba uważać, aby nie rozdeptać towarzystwa
Singapurczycy kochają jedzenie i są dumni ze swojej kultury jedzenia. Tu jest naprawdę ogrom miejsc z jedzeniem – od małych budek, gdzie dosłownie można kupić pyszny posiłek za 2-3 dolary, po super restauracje ze światowej klasy szefami. Turyści zwykle stołują się w food-courtach (wielkich halach otoczonych małymi stoiskami przygotowującymi różne potrawy) jest tam w miarę tanio. Posiłek można skomponować z wielu propozycji, ponieważ istnieje tam bardzo dużo rożnych kuchni, specjalizujących się w różnorodnych potrawach.
Przykłady kompozycji. Chińska zupa na ostro z makaronem i wołowiną, genialna, sporo w tym również warzyw, a wołowina jasne że trochę twardawa, ale za to w cienkich plasterkach, taką tu lubią...
To wszystko trzeba popić regionalnym piwem, tygryskiem. Ważne, że podają szklanki lodowate, wprost z zamrażarki. Tutaj panuje orientalny tropik, koszula przykleja się do ciała...
Kolejna zupa- tym razem danie tajskie, tutaj niesamowity bulion na mleku kokosowym z owocami morza, głównie szyjkami raków i krewetkami i z cienko pokrojonymi kalmarami, cudo!!!
A na koniec uczty, dla wytrwałych, tygrysie krewetki z rusztu, na liściu z bananowca, tak na deser. Bo prawdziwe słodkie desery, tutaj dla mnie niejadalne...
Pozdrawiam i smacznych wrażeń, Grzegorz.