Mnie marzyła się bowiem cudna plaża, drink z parasolką i leżak pod palmą ( dość banalne, ale jakże trudno osiągalne marzenie), a mój Małżonek w sumie nie miał nic przeciwko temu. W każdym razie nie oponował za bardzo i zabrał się intensywnie za poszukiwanie miejsca do spełnienia tak błogich wizji. No i wybrał Ciovo i Okrug Dennyj
))))
Po upchnięciu bagaży do bagażnika samochodu ( m. in. rakiet tenisowych z zestawem piłeczek, hi hi ) wyruszyliśmy. Nasz cel na dzisiaj: dotrzeć do miejscowości Buk na Węgrzech, bowiem tam zarezerwowaliśmy nocleg na trasie naszej niezapomnianej podróży.
Przez Polskę w sumie szło nie najgorzej, drogi co prawda kiepskie i w remoncie, ale jednak kraj to ojczysty, i jakby co to nawet zakląć siarczyście w języku rodzimym można. Dalej przez Słowację, autostradą, zupełnie dobrze, żadnych powodów do narzekań, nawet winieta nie taka droga, a ile zaoszczędzonego czasu.
No a później zaczęły się Węgry. Kraj to malowniczy, równinny, piękne rozległe połacie pól na przemian z lasami, gdzieniegdzie wioska o niskiej, kolorowej zabudowie. Uroczo wprost. Oznakowania dróg węgierskich nie przypominają niczego, co kiedykolwiek dane mi było zobaczyć na naszych drogach. Złośliwie cisnęło mi się na usta: a mówiłam, żebyś kupił GPS-a, wolałam jednak w tak stresujących chwilach oliwy do ognia nie dolewać.
Jakimś cudem udało nam się znaleźć ten Buk i po godzinie błądzenia trafić wreszcie do hoteliku. Sam apartament okazał się małym rodzinnym hotelikiem prowadzonym przez przemiłych gospodarzy, z którymi za cholerę nie można się było dogadać. Po intensywnym dniu zapadliśmy w błogi sen.
SOBOTA 2.10.2010
Wyruszamy po 6.00, tego dnia musimy bowiem dotrzeć do celu naszej podróży. Nie jest to takie proste, zważywszy, że przed sobą mamy jeszcze kawałek Węgier. Jednak pokrzepieni snem i poranną kawką niczego się nie boimy. Jedziemy słynną 86-ką, obserwując, jak rozpraszają się poranne mgły i jak powoli dzień budzi się do życia. Co jakiś czas stoimy na czerwonym świetle przed fragmentem remontowanej drogi, oj, dużo takich fragmentów, niemniej jednak nic nie jest w stanie zepsuć nam dzisiaj humorów: jesteśmy na wakacjach!
Fatalna ta 86, rozkopana, a przy samej granicy ze Słowenią po prostu tragedia! Główna droga wylotowa z państwa! Ale remontują ją, więc mamy nadzieję, że jak będziemy nią jechać kolejny raz, to będzie równiutka- jak stół.
Przekraczamy wreszcie granice kolejnych państw, właściwie żadne to granice, Unia Europejska w końcu, no i docieramy nareszcie do granicy z Chorwacją. Tutaj już poważna kontrola paszportów, pierwsza nasza od wielu lat. Nie wiem, jak mój M, ale ja jestem lekko zestresowana. A nuż przekopią nam bagażnik, każą wyładować tak pieczołowicie zapakowane graty, zakwestionują ilość wwożonej do Chorwacji kiełbasy gospodarza z "Biedronki"?
Hm, do bagażnika zajrzeli, ale pewnie tylko z czystej ciekawości, jakiż to bagażnik ma nasza Sonata. Nic nie kazali wypakowywać, w związku z czym już bez przeszkód ruszyliśmy w dalszą drogę! Witaj Chorwacjo!!! Jeszcze w domu zaplanowaliśmy, że rezygnujemy z autostrad, trzeba poznawać kraj.
Pojechaliśmy przez Zagrzeb, a dokładnie przez centrum. No cóż, jak trzeba to trzeba. Straciliśmy trochę czasu ale niedużo, bo w centrum Zagrzebia nie było miejsc parkingowych więc się nie zatrzymywaliśmy. Mała rundka po centrum i starym mieście po czym dalej w drogę. Trochę niechcący wjechaliśmy na autostradę ale w Karlovacu szybka korekta - na "starą drogę".
Zapowiada się nieźle. Jedziemy. Mijamy kolejne wsie i miasteczka, wjeżdżamy w pełną zakrętów górską drogę, którą posuwamy się z oszałamiającą prędkością ok. 40 km/h, mając nadzieję, że nadrobimy stracony czas na magistrali adriatyckiej. Podziwiamy górskie krajobrazy i jedziemy, jedziemy, jedziemy. Wolno bo wolno, czas ucieka ale to nic - nadrobimy. Od czasu do czasu pojawia się przed nami jakaś ciężarówka czy inna zawalidroga, wtedy jedziemy jeszcze wolniej. No dobra, od samego pisania robi się nudno....
Wreszcie ze szczytu któregoś z kolei wzniesienia naszym oczom ukazuje się przepiękna panorama na Adriatyk. Cudny, długo wyczekiwany widok. Znaczy się, już jesteśmy prawie w domu, teraz tylko myk tą magistralą.
Senj to małe portowe miasteczko u podnóża gór. Od samego naszego wjazdu widać miejscowych naganiaczy do apartmanów. Nie zatrzymujemy się z braku czasu, wjeżdżamy na magistralę. Widoki przecudne, głowa kręci mi się dookoła szyi bezustannie.
Po którymś z kolei kilometrze nieśmiało zauważam, że mój M. nie ma zbyt raźnej miny, jedzie zastraszająco blisko nie swojego pasa ruchu. Nieśmiało zerkam na licznik: 30km/h??? Oczom nie wierzę! Blady, z kropelkami potu na twarzy, zaciskający kurczowo ręce na kierownicy, nie reagujący na zaczepki słowne - Mąż! Hm, a tak chciałoby się w takiej sytuacji powiedzieć: nie stresuj się, łyknij sobie! Lęk przestrzeni - to nowe pojęcie w słowniku mojego Misia. Ale przecież to ja siedzę bliżej przepaści!!!!
No i tak jechaliśmy większą część drogi więc na magistrali adriatyckiej nie nadrobiliśmy spóźnienia z drogi przez góry. Trochę je powiększyliśmy. M już oswoił się z mrożącymi krew w żyłach wyczynami miejscowych, którzy wyprzedzali go na tej magistrali nie bacząc na zakręty. Tymczasem zbliża się późne popołudnie, a do osiągnięcia celu podróży jeszcze nam daleko. Zapada decyzja, aby na węźle Maslenica "wskoczyć" na autostradę i jechać nią do samego Trogiru.
Do Trogiru dojeżdżamy już w zupełnych ciemnościach. Całe szczęście, że na Ciovo nie jest trudno trafić. Na samej wyspie jednak chaos. Wąskie uliczki, bardzo słabo oznakowane ale docieramy do Okruga Dennego. Jeszcze apartman trzeba znaleźć. Parkujemy samochód, mając nadzieję, że nie stoczy się gdzieś w jakąś przepaść i już pieszo z latarkami próbujemy odszukać miejsce, w którym spędzimy 2 tygodnie. Ciemno tu, jak u murzyna. nawet rozmowa telefoniczna z gospodynią naszego apartmanu niewiele daje.
Wreszcie JEST. Babsko nawet nie wylazło na ulicę, żeby nam cokolwiek ułatwić. Pierwsze wrażenie niezbyt korzystne. Miał być parking przy domu - niby jest, ale kto tu zaparkuje! Wąski stromy zjazd z zakrętem pod kątem 90 stopni nadaje się tylko dla małych samochodów. Parkujemy u sąsiada, wchodzimy do apartmanu. Ładny, tylko brudno. Niespecjalnie korzystne wrażenia nasila się.
M. już prawie chce dzwonić do Casamundo, ale daje się przekonać, abyśmy poczekali do jutra. Zobaczymy, co przyniesie kolejny dzień.