Obowiązkowym punktem programu każdej wycieczki fakultatywnej są zakupy. Podejrzewam, że organizator lub przewodnik ma z tego jakieś profity i wybór sklepików nie jest przypadkowy.
I tak w Maroku odwiedziliśmy lokalną, naturalną aptekę. Byliśmy w fabryce wyrobów arganowych.
I w warsztacie wyrobów srebrnych.
W Turcji w wielkim magazynie galanterii skórzanej. To akurat, mimo że nikt nic nie kupił, było fajne. Prezentacjom towarzyszył fantazyjny pokaz mody. Potem były jeszcze sklepiki z mydłami, herbatą, słodyczami. A na koniec niezliczona ilość bazarków.
Przytargaliśmy do domu wspaniałą, tkaną kapę na łóżko. Okazała się trochę za mała, ale jest piękna.
Czasu na zakupu mieliśmy z pewnością więcej niż na zwiedzanie.
W Egipcie też musiał odbyć się handelek.
Zawieźli nas do manufaktury papirusu. Liczny personel już tam na nas czekał.
Jeden z pracowników, elegancki w garniturze, opowiedział nam jakim procesom poddawane są łodygi papirusu,
zanim posłużą jako papier. Pan mówił po arabsku. Ashraf tłumaczył.
Staliśmy zwartą grupą. Nikt o dziwo nie robił zdjęć.
Moja ulubienica, zmęczona ciężarem syna, postanowiła że czas dać mu chwilę samodzielnie postać.
I postawiła go wprost na białe tenisówki Pauliny.
Dociera do niej, że coś poszło nie tak i mówi:
-Uważaj! Uważaj żebyś się nie potknął.
I tyle. Czy to tak wiele przeprosić za zmasakrowane buty?
Widzę, że Paulina się irytuje. Sama też jestem zła, bo sporo tego wszystkiego jak na jedno przedpołudnie.
Ale jesteśmy na wakacjach. Nie chcę się nakręcać, nic tej pani nie mówię.
Postanawiam omijać ich szerokim łukiem.
Prezentacja dobiega końca. Poczęstowano nas zimną herbatką z hibiskusa.
Czas na ewentualne zakupy.
Ściany obwieszone są papirusami. Nasz prezenter mówi, żebyśmy nie przejmowali się, przytwierdzonymi do nich, dość wygórowanymi cenami. On od każdej ceny z miejsca daje nam 50% upustu.
Mówi jeszcze, żebyśmy kupili tu, na miejscu, bo na ulicy nie będzie taniej i z pewnością nabędziemy nie papirus a bananowiec.
Przyznam się, że mam w domu i jedno i drugie. Papirus z Kairu. Bananowiec dostałam w prezencie w Tunezji.
Różnica na oko żadna.
Wzory niespecjalnie się przez te kilka lat zmieniły. Bóstwa staroegipskie. Motywy roślinne. Jest jedna nowość. A mianowicie, papirusy o tematyce katolickiej. Wjazd na osiołku do Jerozolimy. Ostatnia wieczerza. Byłyby jak znalazł na te święta.
Spacerujemy. Oglądamy. Niczym się specjalnie nie interesujemy. I niczego nie chcemy.
Przyczepiła się do nas jedna ze sprzedawczyń. Serdecznie jej dziękujemy. Mówimy, że niczego nie potrzebujemy, bo już takie cuda mamy. Ona na to, że nie szkodzi, że mamy, możemy mieć więcej.
I żebyśmy nie przejmowali się cenami, ona z miejsca daje nam 30% zniżki od ceny podanej na ścianie.
Po raz kolejny próbujemy ją spławić, jest uparta.
No to mówimy, że naprawdę nie chcemy, nawet jeśli zsumuje te rabaty. Wykrzykuje za nami coś w stylu:
-Jak sobie chcecie!
Uciekamy do autokaru. Wydaje mi się, że nikt z grupy nic nie kupił.
W autokarze Ashraf ma jeszcze jedną propozycję zakupów. Możemy kupić egipskie nieśmiertelniki
Wybrać wzór z ulotki, dodać swoje imię, a za godzinkę nieśmiertelniki będą gotowe. Kilka osób się decyduje.
Czas coś zjeść. Na obiad popłyniemy Nilem. Jedziemy nad rzekę. Jest tam mini porcik. Choć słowo ,,porcik" nie oddaje tego co tam jest. Jest bida i zaniedbanie. Czekają na nas łódki nr 2 i 3. Nadmienię jeszcze, że Ashraf przy wszystkich łódkowych przesiadkach asekurując powtarzał:
-Uwaga na głowę. Uwaga na głowę.
Nie wiem dlaczego, ale ten jeden raz nic nie powiedział.
Może myślał, że już to sobie zakodowałam, ile razy można mówić to samo... Uderzyłam głową tak mocno, że zobaczyłam gwiazdy.
Jakby mało mnie od rana ta głowa bolała...
Płyniemy. W 2008r. płynęliśmy egipską żaglówką -feluką.
Feluki wyglądały bardzo malowniczo i jakoś poznikały. Niewiele ich widzieliśmy.
Teraz płyniemy szybciej. Czuję przyjemny wiaterek od wody. To miłe, bo jest bardzo gorąco.
Przybijamy i ostrożnie wysiadamy.
Wspinamy się po brzegu, a potem po schodach do ,,restauracji".
Jest to lokal obsługujący takie nieszczęsne, zorganizowane, wycieczki jak nasza.
Przygotowano dla nas dwie ławy. Czeka na nas zimny bufet, bufet gorący i desery.
Napoje są dodatkowo płatne, ale kosztują grosze.
Podchodzimy do stosu talerzy, właściwie do trzech stosów i pojawia się problem. One są brudne.
Przerzuciliśmy kilkadziesiąt talerzy nim wyłuskaliśmy 3 czyste. Jakoś niemiło nakłada nam się tamtejsze papu.
Siadamy do stołu. I kolejny problem. Moje sztućce są po kimś
Kubie i Paulinie trafiły się czyste.
Ashraf widzi moją minę, pyta o co chodzi. Za chwilę, ku zdziwieniu personelu, dostaję nowe. Tz. przynoszą mi je, ale nie rozumieją, co było nie tak z poprzednimi. Jemy, ale jakoś nie możemy.
W którymś momencie czuję, że ani kęsa więcej...
Jeszcze tylko makabryczna toaleta. Murowany budynek, centrum miasta, zagraniczni goście i co tu dużo mówić, syf.
Nie wracamy tą samą drogą. Jesteśmy już na zachodnim brzegu.
Pod ,,garkuchnię" podjeżdża autokar. Jedziemy do Doliny Królów.
Opowiem jeszcze anegdotkę. Będąc poprzednio w Luksorze, trafił nam się przewodnik, który od ośmiu miesięcy uczył się polskiego, a my byliśmy pierwszą grupą z Polski, którą oprowadzał.
Bardzo się starał. Nasz język nie należy do łatwych. Nieźle mu szło, sporo rozumieliśmy, ale on ciągle powtarzał coś jakby:
-Na paskudnym brzegu Nilu, na paskudnym brzegu Nilu.
Wprawiało nas to z zdziwienie. Naradziliśmy się między sobą i w końcu zapytaliśmy:
-Dlaczego nazywa ten brzeg paskudnym, przecież tu jest całkiem ładnie?
Okazało się, że miał na myśli brzeg zachodni.
Sama już nie wiem, czy on źle mówił, czy my źle słuchaliśmy. Pewnie jedno i drugie.
- Ogródek restauracji nad Nilem.