Ramzes II kochał, a przynajmniej darzył szczególnymi względami, jedną ze swoich żon. Tak, tak miał ich kilka. Ale on najbardziej upodobał sobie Nefertari. Dlatego jej posągi znajdują się pomiędzy nogami jego posągów na wejściu do świątyni. I dlatego kilkaset metrów dalej powstała inna świątynia, do której wejścia strzegą jej posągi. Dwa. Pozostałe cztery to oczywiście podobizny Ramzesa. Trochę dużo tego gościa jak na jeden poranek
Mała świątynia poświęcona jest bogini miłości Hator.
Kiedy już obejrzeliśmy wielką świątynię, udaliśmy się do małej.
Trudno mówić o odpowiedniej ilości czasu na ich zwiedzenie.
Tego czasu zawsze będzie za mało. Zawsze czuje się niedosyt.
Na zewnątrz można przysiąść na ławce z centralnym widokiem na wielką świątynię.
Chciałoby się tam siedzieć cały dzień. W każdej ze świątyń też chciałoby się spędzić długie godziny.
Zwłaszcza, że po wykładzie Ashrafa, wiemy co oglądamy.
Wnętrze małej świątyni jest równie wspaniałe. Pełne malowideł i hieroglifów.Oczywiście większość wychwala wspaniałego Ramzesa II. Trochę przeinaczają one prawdę... Jest tam np. malowidło ukazujące go jako triumfatora bitwy, której nie wygrał. Ok, przestaję się go czepiać...
W małej świątyni znajduje się wspaniała sala kolumnowa, są też małe kapliczki
.
Wszystko takie inne od tego co znamy i oglądamy u nas.
Obie świątynie dzieli krótki spacer. Jest już niesamowicie gorąco. Obserwujemy wycieczki Azjatów. Ci są mistrzami pozowania do zdjęć. Robią ich ogromną ilość. Pozują na niezliczoną ilość sposobów. Zachodzi duże prawdopodobieństwo, że zabytki oglądają dopiero w domu, na własnych fotkach.
Pomiędzy świątyniami towarzyszą nam dwa psy. Duży i mały. Zachowują bezpieczną odległość.
Coś by chciały, ale się boją. Mam w torebce jedynie wafelka. Kruszę go, kładę na ziemi, kiedy odchodzę psiaki ośmielają się podejść.
To daje mi do myślenia... Co musiało spotkać zwierzęta, które tak się boją ludzi?
Nigdy nie widziałam w Egipcie, by ktoś źle traktował psa. Nie wszystko jednak jest dla oczu turysty.
Nie widziałam też by Egipcjanin posiadał psa i wyprowadzał go tak jak u nas na spacer na smyczy. Tego u nich nie ma.
Dochodzimy do jeziora. Jezioro jak jezioro. Wielka, granatowa woda. Ciekawa jest świadomość, że żyją w nim dzikie, wolne i cholernie niebezpieczne krokodyle.
Nie stoimy bezpośrednio nad wodą. Jesteśmy na ogrodzonym, takim niby punkcie widokowym.
- Zdjęcie z punktu widokowego, tylko jeziora nie widać...
Wracamy. Serce boli, że to już czas. Ostatni rzut oka na Ramzesa. Nie było tam żadnej fontanny, z której mogłabym siorbnąć wody. Nie wiem, czy jeszcze tam wrócę, ale chciałabym.
Na miejsce zbiórki docieramy ponad pół godziny spóźnieni. Nawet nie wiem, kiedy to minęło.
Żeby wyjść z obiektu musieliśmy przejść przez bazarek pełen zakurzonych pamiątek.
Ashraf czeka na nas przy kawie. Idziemy na parking. A tam stado bezpańskich głodnych ,,przestrachanych" psów.
Mówię chłopakom, że potrzebuję trzech minut, bo zamierzam te psiaki nakarmić swoimi kanapkami.
I to moich trzech Egipcjan denerwuje. Ashraf, Haram i ten bezimienny sapią, poganiają mnie i okazują swoją irytację.
Kuba okazuje stoicką cierpliwość
Widać, że dokarmianie psów to u nich jakieś faux pas. Nie zamierzam się tym przejmować. Skoro to indywidualna wycieczka, a kanapki są moje, wolno mi przez chwilę pokarmić te psy. Psy, których strasznie mi żal.
Opuszczamy Abu Simbel trochę poirytowani. Oni na mnie. Ja na nich. Takie niezrozumienie międzykulturowe, którego sobie nie wyjaśniliśmy.
Nerwy szybko jednak nas opuszczają. Po chwili Ashraf opowiada. My słuchamy wcinając drożdżówki. Bezimienny pędzi...
W którymś momencie mówię:
-Co to za wielkie rozlewiska?
Ashraf śmieje się i proponuje żebyśmy zrobili im zdjęcia.
Na zdjęciach nie ma wody. Jest piasek. Widzimy fatamorganę.
Po trzech godzinach, ,,wytelepani" jesteśmy w Asuanie. Musimy jeszcze zobaczyć tamę. Tama skutecznie ratuje Egipt przed suszami. Egipcjanie martwią się, bo władze Etiopii też planują budowę tamy na Nilu i nie wiadomo, jak dla Egiptu skończyłaby się taka budowa.
Ashraf jak na przewodnika przystało, przekazał nam sporo technicznej wiedzy dotyczącej budowy i działania tamy.
A ja pozwoliłam tej wiedzy pozostać nad wodami jeziora.
- Jakaś ,,tamowa" aparatura.
- Nil.
- Jezioro Nasera.
- Kuba i Ashraf na tamie asuańskiej.
Nabraliśmy jeszcze asuańskiego, miałkiego piasku do butelki. Po to by teraz stał sobie w domu w szafce...
W centrum wysiadł bezimienny i uwaga, pomachał nam przez szybę
. To się nazywa oporne oswajanie...
Ashraf pyta, co chcemy na obiad. Choć właściwie nie powinien już pytać. Maszerujemy do lokalu, który wczoraj był zamknięty z powodu modlitwy. Tam ja ,,celebrytka", pod czujnym okiem ludności tubylczej zjadam miseczkę fenomenalnego kosheri
Pytam Ashrafa, czemu mi się tak bardzo przyglądają? Robią to po prostu dlatego, że dziwi ich nasz widok wcinających z apetytem jedzenie, po którym ich zdaniem czeka nas rozstrój żołądka, bo jesteśmy nieprzyzwyczajeni.
Turyści tam nie jedzą. I turyści nie jedzą lokalnej kuchni.
Dziwne jest to podejście do sprawy. Przecież podróż to też lokalne smaki.
Ale uspokajam Ashrafa, że od dnia przylotu, codziennie zażywamy medykamenty zapobiegające zemście faraona.
Puki co, skutecznie.
Jest miło. Jest afrykańsko, bo w Asuanie czuje się, że to już Afryka.
Kurz na ciele przestaje mi przeszkadzać. Więcej chyba nie może się już do mnie przylepić.
Mam ochotę na upatrzoną wczoraj zalabię, ale budka, w której ją sprzedają jest zamknięta.
Czas wracać. Pytamy, ile potrwa jazda. Ashraf interpretuje to jako, spieszy nam się do hotelu. I wymyśla dla nas inną drogę. Taką dla aut dostawczych. Taką, którą jechać nam nie wolno. Mamy więc na znak Harama zasłonić zasłonki i przez chwilę udawać, że nas tam nie ma.
Ashraf żegna się z nami. Pociągiem wraca do Luksoru.
Wsiadamy do busa. I wyjeżdżamy z Asuanu. Jedziemy wzdłuż Nilu.
Widzimy wielkie statki-hotele. Ciekawa, wakacyjna alternatywa.