Asuan nazywany jest zimową stolicą Egiptu. Odnotowuje się tam najwyższe temperatury.
Podobno klimat jest zdrowy, wręcz leczy reumatyzm.
Zaczynamy od wyspy File. Parkujemy w porcie. Porcie łódkowym. Przeciskamy się przez tłum handlarzy niepotrzebnymi, chińskimi pamiątkami. Ashraf pokazuje nam naszą łódkę. To łódka nr 3. Wygląda to tak, że wsiadamy na łódkę nr 1. Przechodzimy przez nią. Gramolimy się na łódkę nr 2. Znów przechodzimy. ,,Wskakujemy" na łódkę nr 3
Chwilę płyniemy na wyspę.
Teraz parę słów wyjaśnienia:
Świątynia File zbudowana była ku czci Bogini Izydy na wyspie File na Nilu. Zbudowano tam również kaplice Ozyrysa i Horusa. Świątynię Bogini Hator, jedynej której wizerunek rozpoznaję. To ta z półokrągłą fryzurą
Świątynia File była ostatnim miejscem kultu wierzeń staroegipskich.
Powstanie tamy asuańskiej spowodowało podniesienie się poziomu wody w rzece i tym samym zatopienie świątyni.
Wyspa File przez około 9 miesięcy w roku jest zalana.
W latach siedemdziesiątych, dzięki pomocy UNESCO, udało się przenieść świątynię na sąsiednią wyspę Agilkia.
Świątynię otoczono metalowymi obręczami. Osuszono teren wkoło. Następnie pocięto na drobne elementy. Przeniesiono i poskładano na nowo. Istny cud inżynieryjny.
Dopływamy. Chłopaki wysiadają. Ja gramolę się na zewnątrz.
I zapiera mi dech w piersiach. Świątynia File śmiało wpisuje się na listę miejsc, które zrobiły na mnie największe wrażenie.
Czuję, że patrzą na mnie wieki. Czuję jej majestat i powagę. Mamy ogromne szczęście, turystów jest tam w tej chwili naprawdę niewielu. Mijamy się z uroczą, zorganizowaną wycieczką dojrzałych Egipcjanek. Prawie wszystkie uśmiechają się do nas. Prawie wszystkie chcą nam powiedzieć, że witają nas w Egipcie. Odpowiadam po arabsku, z czego bardzo się cieszą.
Nie mówię dobrze w żadnym języku. Mój niemiecki jest kiepski, a angielski jeszcze gorszy. Choć poczyniłam pewien postęp, ostatnio przestaję je ze sobą mieszać
Wielką poliglotką nie będę, ale uczę się podstawowych zwrotów, używanych w danym kraju, do którego jadę. Widzę, że sprawia to przyjemność tubylcom. Mnie zresztą też.
Ashraf sporo nam opowiedział. Powinnam robić notatki, bo wiedza szybko mi ulatuje. Potem rozstajemy się. Spacerujemy sami.
Jest wspaniale.
Spotykamy ciekawą parę. Starsza pani, Brytyjka. I bardzo młody, śniady chłopak. Chłopak jest bardzo energiczny. Siada na niektórych zabytkach, czym irytuje Ashrafa. Pani jest wielką, znudzoną damą. Ziewa, przeciąga się. Z przyjemnością fotografuje chłopaka i się z chłopakiem.
A widząc nas, wskazuje palcem i wykrzykuje:
-To Rosjanie!!!
Dodam jeszcze, że toaleta na wyspie jest płatna, czysta i wyposażona we wszystko co potrzeba.
Ashraf zaczyna trochę nas popędzać. W końcu wracamy. Tak jak przypłynęliśmy. Tym razem nasza łódka, zacumowana jest w drugiej linii.
Kolejnym punktem programu jest granitowy, niedokończony obelisk. Był on w starożytności transportowany z południa na północ. Prawdopodobnie do Karnaku. Niestety zaczął pękać i tak już pozostał.
Wkoło wybudowało się miasto. Możemy obejść go dookoła. Jest strasznie gorąco
Uwagę mojego męża przykuwa bardzo kolorowa, liczna familia. Prawdopodobnie z Indii. Zapomniałam zapytać
Głowa rodziny dziwi się, że mój mąż chciałby zrobić z nimi zdjęcie pamiątkowe.
Wyjaśniamy, że wyglądają pięknie i to wspaniałe, że tak licznie podróżują. Ashraf robi nam zdjęcia naszym i ich aparatem.
Życzymy sobie miłego dnia, powodzenia i rozchodzimy się.
Aby wydostać się z ogrodzonego miejsca spoczynku obelisku, musimy przejść przez bazarek z zakurzonymi pamiątkami.
Czas na obiad. Ashhraf pyta, na co mamy ochotę? Ja oczywiście na kosheri. Pikantne i jarskie. Bezpieczne.
Kuba wolałby coś mięsnego. Odnoszę się do tego pomysłu sceptycznie. Mijaliśmy to mięsko na ulicznych straganach parę godzin temu. Trochę się sprzeczamy. Ashraf i Haram przysłuchują nam się. Mimo przeświadczenia o własnej racji, wypada mi ustąpić. Jesteśmy w kraju zdominowanym przez mężczyzn. Honor męża święta sprawa. Jedziemy na kuraka.
W tubylczej knajpce dostajemy kurczaka z rożna. Kiepskiego. Trochę się go boję.
Sałatkę ze świeżych warzyw, przyprawioną kolendrą. Smaczną.
Jakieś ciepłe warzywa w sosie. I rewelacyjny ryż. Egipcjanie naprawdę potrafią go przyrządzić.
Do tego rewelacyjny sos sezamowy do maczania ,,ichnego" chleba.
Jest mało estetycznie. Albo raczej, nie jest estetycznie.
Stoliki ,,trochę" się lepią...
Obiad nie byłby zły, gdyby nie obawa przed pochodzeniem mięsa, która i Kubie się udziela.
Ustalamy, że dalej już tylko kosheri i kosheri.
Idziemy na spacer główną ulicą Asuanu. Mijamy kilka niebrzydkich, zaniedbanych kamienic. Mnóstwo straganów. Chciałam kupić suszony hibiskus, ale Ashraf słusznie zauważył, że ten uliczny jest tak zakurzony, iż niezdrowo byłoby go pić.
Wiedzieliśmy już, że za 5 dni spotkamy się w Luksorze, więc ustalamy, że tam Ashraf pomoże nam kupić czysty.
Idealny do picia. Świetnie nawadniający ciało.
Nie mam zdjęć z tej przechadzki. Niezręcznie było wyciągnąć tam aparat.
Wsiadamy do busa. Haram wiezie nas do hotelu na godzinną przerwę. Jestem zmęczona. Czuję się brudna. Marzę o kąpieli.