Dlaczego wycieczki tylko od Mostafy...?
Żeby wytłumaczyć, muszę cofnąć się do roku 2006. Wtedy zwieliśmy ślub. Kuba oświadczył mi się rok wcześniej, podczas naszej pierwszej wyprawy do Chorwacji.Pływaliśmy w maskach i pod wodą pokazał mi pierścionek. Zgadzałam się tak radośnie, że nieźle się tej wody napiłam. A woda pita bezpośrednio z morza, zamiast z fontanny, gwarantuje częste powroty do Chorwacji.
Ale uciekam od tematu.
Podróż poślubna do Sharm el Sheikh. Stamtąd już na miejscu kupiliśmy dwudniową wycieczkę do Kairu.
Chętnych było wielu. Pojechał cały autokar, z tym że większość wracała tego samego dnia. Na noc zostało nas tylko pięcioro.
Odwiedziliśmy Muzeum Egipskie, gdzie za brak napiwku z mojej strony,
pani sprzątająca toaletę serdecznie ,,wycięła" mi z łokcia
.
Zobaczyliśmy piramidy.
Kupiliśmy, nie wiadomo po co, papirusy. Wieczorem pływaliśmy statkiem-restauracją po Nilu.
Był czerwiec, upał niemiłosierny
Spaliśmy w hotelu w Gizie, z widokiem na piramidy. Była to najdziwniejsza noc w moim życiu.
Wyobraźcie sobie luksusowy hotel. Kryształowe żyrandole, bordowe dywany, puszyste tapety, złote poręcze. Arabski przepych.
A teraz wyobraźcie sobie, że nikt tam nigdy nie posprzątał. Ile się przez dziesięciolecia nakurzyło, tyle kurzu tam było.
Personel chodził dumny z owego luksusu, brudu jakby nie zauważając. Bardzo dziwne miejsce.
Naszym przewodnikiem po mieście był piszący doktorat, mieszkający w Kairze, zafascynowany Egiptem, Polak Mariusz Budek.
Opowiadał z wielką pasją. Szybko poczuliśmy, że do Kairu wrócimy. Obejrzymy go dokładniej. I koniecznie z Mariuszem.
W styczniu 2008 polecieliśmy do Hurghady. Poznani tam sympatyczni Polacy, zaproponowali nam wspólne fakultety. Mieli już nagrane przez internet, lokalne biuro podróży. Tak poznaliśmy Mostafę. Myślę, że najlepiej opiszą go słowa: elegancki, profesjonalny, niezawodny. I jego czarującą żonę Ewę, która po ślubie została Fatmą. To oni zorganizowali nam wtedy wyjazd do Luksoru. Ugościli nas w swoim domu. Poprosiliśmy ich wtedy o pomoc w zakupie biletów na lokalny autobus jadący do Kairu. Planowaliśmy przecież spotkanie z Mariuszem. A kupno biletów w tym nieeuropejskim chaosie zwyczajnie nas przerosła.
Fatma i Mostafa zaproponowali, że w podróży może potowarzyszyć nam Mostafa, który chętnie odwiedzi w Kairze rodzinę, a potem wspólnie wrócimy.
No i pojechaliśmy. Przez noc, wiele wojskowych posterunków, bramek. Kilka razy podczas kontroli żołnierz wybierał kilka osób, te musiały wysiąść i pokazać swój bagaż. W autobusie mogło być tylko czterech cudzoziemców. Takie panowały wówczas przepisy.
W Kairze przejął nas Mariusz. Pokazał miasto. Zabrał na pierwsze w naszym życiu kosheri. Pikantne danie z ryżu, makaronu, ciecierzycy, prażonej cebulki i sosu pomidorowego. Uwielbiam. Były piramidy. I nocleg w hotelu na wyspie Roda na Nilu. Przez całą noc budynek drżał. ..
Rano pojechaliśmy do, sąsiadującej z Kairem, Prowincji Fajum. Byliśmy w niewiarygodnie nieturystycznych miejscach.
W Świątyni Boga Sobka gdzieś pośród pustyni. W miejscu gdzie miliony lat temu było morze, a dziś są niesamowite, przypominające grzyby, formacje skalne. Dotarliśmy do wykopalisk kości dinozaurów. Ale żeby nie wszystko było takie super, w kilku miejscach kierowca mówił, że tu nie możemy się zatrzymać, bo ludność tubylcza gotowa obrzucić nas kamieniami.
Po powrocie do Kairu czekał na nas Mostafa. Ruszyliśmy do Hurghady. Buzia mi się nie zamykała, tyle miałam mu do opowiedzenie, aż ze zmęczenia padłam w pół słowa, jak kamień.
Styczeń 2009. Rezerwujemy urlop w Tabie. Jest to moment zaognienia się konfliktu pomiędzy Izraelem a Palestyną. W ostatniej chwili zmieniamy rezerwację na bezpieczniejsze Scharm. Rezygnujemy z planowanej wycieczki do Petry.
Odwiedzamy jedynie okoliczny Klasztor Świętej Katarzyny. Postanowiliśmy nie wspinać się na Górę Synaj, by obejrzeć wschód słońca. Lenistwo... Do dziś żałuję tej decyzji.
Fatma i Mostafa zapraszali nas wtedy do siebie. Mieliśmy, płynącym dwie godziny promem, przeprawić się przez morze. Byliśmy już w porcie. Z walizką. My na prom, a tu rejs odwołany. Nie dane nam było się spotkać.
Ale wzajemna sympatia pozostała
. Za sprawą internetu, mieliśmy kontakt przez kolejne 8 lat.
Wiedzieliśmy, że jeśli mamy gdziekolwiek w Egipcie pojechać, chcemy aby to Mostafa zajął się organizacją.
Wracamy do współczesności. Od razu po przylocie, odezwaliśmy się do nich. Wyjaśniłam ,że chcemy gdzieś jechać. Najlepiej tam, gdzie jeszcze nie byliśmy. Stanęło na Asuanie i dalej do Abu Simbel. Mostafa miał zorientować się, czy uda się to zorganizować. Bo w Egipcie poza sezonem, nigdy do końca nie wiadomo, czy wycieczka się odbędzie.
Początkowo myślałam, że nic się nie stanie jeśli zostaniemy w hotelu. Poleniuchujemy.
Szybko poczułam, że bardzo mi zależy, żeby opuścić ,,nasze więzienie".
Na wyjazd do Asuanu nie było żadnych innych chętnych. Ostatecznie mieliśmy jechać we dwoje z kierowcą o prostym angielskim. W połowie drogi miał się do nas dosiąść polskojęzyczny przewodnik. Cudownie, cały przewodnik dla nas dwojga.
Mostafa obiecał, że jeśli praca mu na to pozwoli, dołączy.
Mój mąż ma taką cechę, że dopiero na miejscu interesuje się tym, co będziemy oglądać.
To ja zajmuję się logistyką. Coś tam planuję, proponuję. Mam świadomość, że nie do końca jestem słyszana...
Ale, żeby nie było, Kuba zawsze jest naszym kierowcą. No chyba, że tak jak w Egipcie, dostajemy kierowcę.
Tak więc, zakomunikowałam, że jedziemy do Asuanu.
-Do Asuanu, dobrze do Asuanu.
A potem jeszcze do Abu Simbel, bo to już tylko kawałek dalej...
-Dobrze, do Abu Simbel też.
-Pokazać Ci na mapie?
-Potem, potem.
W wieczór poprzedzający wyjazd, Kuba zajrzał wreszcie w internet, spojrzał na mapę, sprawdził odległości.
Napiszę, że jego mina gdy dowiedział się, że do Asuanu jest 300 kilometrów, a do Abu kolejne 300 była bezcenna...
Powiedział, że na przyszłość, musi zacząć słuchać, co ja tam nam proponuję.
Wtorek. 17 stycznia. Mieliśmy nie zarywać więcej nocek... A wyszło tak, że wyruszamy o piątej rano.
Ku przygodzie.