KRK 2011
Połowa sierpnia 2011 roku. Z Hvaru wróciliśmy już pięć tygodni temu... Na cro.pli co chwilę ktoś ogłasza, że właśnie się pakuje przed wyjazdem albo w relacji "na żywo" pozdrawia z urlopu, na dodatek wrzucając fotki. Bez serca, skurczybyki. W poprzednich latach udawało nam się pogodzić wyjazd do Chorwacji z późniejszą wizytą w jeszcze cieplejszych krajach. Korzystaliśmy z ofert last minute, dzięki czemu można było sporo zaoszczędzić na płatne dodatkowo wycieczki do Kairu, Luksoru, na Synaj czy do Jerozolimy. Podobnie miało być tym razem. Kraj faraonów z wiadomych względów odpuściliśmy (rewolucja). Przyznam, że z bólem serca, bo rafa w Morzu Czerwonym jest fantastyczna, a Egipt - kiedy nie jest zamiast, ale oprócz Chorwacji - naprawdę robi wrażenie. Liczyliśmy na jakąś Turcję czy Maroko, niestety wizyta w zaprzyjaźnionym biurze rozczarowuje. "Lastów" niewiele, a jeśli już są, to drogie.
To co? Może raz jeszcze do Chorwacji? Pewnie!
Znajomi urlop już mają wykorzystany, jedziemy więc po raz pierwszy we dwoje. Urlopu już dużo nie zostało, mamy tylko tydzień, dlatego tym razem decydujemy się odpuścić ukochaną Dalmację i wybieramy bliżej położoną wyspę Krk. Przynajmniej zobaczymy coś nowego.
Głód nowości postanawiamy zaspokoić też po drodze. Po raz pierwszy pojedziemy przez Austrię i kawałek Słowenii, rezygnując ze znanej i optymalnej moim zdaniem trasy przez Bańską Bystrzycę i Budapeszt. Googlemap pokazuje, że do przejechania mniej niż 1000km, powinno być nieźle. No właśnie, powinno. Tu muszę zaznaczyć, że przymierzając się do wyjazdu na Hvar czy do Orebića, masę czasu spędziłem na planowaniu wyprawy. Dojazd, koszty, wskazówki, mapki (nie korzystam z nawigacji samochodowej) i takie tam. Tym razem decyzja o jeździe na Krk podjęta została spontanicznie i niestety parę pomyłek zaliczyliśmy. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że nasze forum jest niezastąpioną kopalnią wiedzy, ale wymaga trochę wysiłku i czasu, by do poszukiwanej wiedzy się dokopać
.
Wyjeżdżamy rano 17 sierpnia i kierujemy się na Bielsko i Cieszyn. No cóż, makabra. Korki w każdym miasteczku po drodze. Rozkopane Kozy, od Bielska na Cieszyn już lepiej i po niemal 3 godzinach (120km!) jesteśmy w Czechach. Potem dość nudną trasą (w porównaniu z jazdą przez Słowację bardzo tu płasko) kierujemy się na Brno i dalej na Mikulov. W tym sympatycznym miasteczku tuż przed granicą austriacką jak zwykle, kiedy tamtędy jedziemy, robimy przerwę na zakupy i na obiad.
Potem prosto na Wiedeń, gdzie jesteśmy około 17 i niestety stoimy trochę w popołudniowych korkach. Przed Grazem zwężenia spowodowane remontem autostrady, strasznie nieprzyjemne. Betonowymi murkami wyznaczono wąskie pasy ruchu, o szerokości może o pół metra większej od szerokości samochodu. Trzeba się bezustannie i niezwykle skupiać, by karoseria auta nie zawarła bliższej znajomości z betonem. Trasa mnie trochę zawodzi także pod innym względem, liczyłem, że będzie bardziej widokowa. Alpy niestety daleko.
Do Słowenii wjeżdżamy już po zmroku. Tu objawia się po raz pierwszy nasza powodowana spontanicznością amatorszczyzna
. Wydrukowane w ostatniej chwili przed wyjazdem wskazówki dotyczące ominięcia płatnego słoweńskiego odcinka okazały się niewystarczające i zanim się zorientowaliśmy, wjechaliśmy na autostradę w kierunku Mariboru. Widocznie odpowiedni zjazd przegapiliśmy. No pięknie. Zawrócić się już nie da, mijamy więc bramki i na krzywy ryj jedziemy autostradą. Szkoda było zapłacić 30 euro (tańsza, tygodniowa winieta nam nie wystarczy), to teraz cierp. Tętno rośnie, natarczywe myśli krążą wokół wysokości mandatu za przejazd bez winiety. Nie mogę sobie przypomnieć wysokości kary, wiem tylko, że niska nie jest. Przy najbliższej okazji spieprzamy więc z autostrady, zjeżdżając do centrum Mariboru. Tam zatrzymujemy się i szukamy na mapie jakiejś trasy alternatywnej. Uff, łatwo nie było. Trochę błądzimy jakimiś kompletnymi zadupiami, jedziemy przez odludne okolice, przez lasy, gdzie na asfalt włażą bezczelne sarny. Mapę mamy niedokładną, drogowskazów jak na lekarstwo, na dodatek kontrolka niskiego stanu paliwa jakby coraz bardziej raziła pomarańczem. W końcu przez Majšperk udaje się nam dotrzeć do niewielkiego i kompletnie pustego przejścia granicznego w miejscowości Dobovec. Uff, wreszcie w Chorwacji. Wkrótce wjeżdżamy na autostradę, tankujemy i jazda na Krk. Trzeba przyznać, że z Zagrzebia nad morze mają niedaleko. 2 godzinki i widzimy światła miasteczek odbijające się w Jadranie.
Przejeżdżamy przez prawie półtorakilometrowy Krčki most i jesteśmy na wyspie. To, że wjeżdża się na nią mostem, sprawia, że w mojej świadomości Krk to taka nibywyspa. Brakuje tu moim zdaniem specyficznego poczucia, że przebywa się w miejscu w jakiś sposób odizolowanym od reszty kontynentu. Przejazd kosztuje 30kun (za auto, ilość pasażerów nie ma znaczenia). Płaci się tylko przy wjeździe na wyspę, więc jeśli na Krk dostaniecie się promem, przez most przejedziecie gratis
.
Hmm, niezbyt dobrze to wycyrkulowaliśmy. Na Krk przyjeżdżamy grubo po północy - za późno na wizytę w konobie, za wcześnie na poszukiwanie apartmanu. Tuż za mostem po prawej stronie znajduje się duży wyasfaltowany plac (parking?). To tutaj utniemy sobie drzemkę. Karimata, śpiwór i po dość męczącej podróży (korki, remont autostrady, pobłądzenie w Słowenii) śpię jak niemowlak. Rano okazuje się, że nasz parking jest dość popularny jako miejsce odpoczynku dla turystów, którzy na wyspę przybyli wcześniej, niż planowali - z co najmniej 5 czy 6 samochodów wyłażą przeciągający się Austriacy, Czesi, Polacy i Włosi.
Mimo wczesnej pory słońce grzeje mocno i w jego świetle obserwujemy ten nieznany nam jeszcze ląd. Dość płasko (wyższe górki, owszem, są, ale nie z tej strony wyspy), widok na Zatokę Rijecką oraz dużą rafinerię w oddalonej o zaledwie 20km Rijece. Nad Rijeką m.in. pasmo górskie Risnjak, w którym znajduje się park narodowy.
Widać stąd także wschodnie wybrzeże Istrii, z pasmem górskim Učka oraz kawałek wyspy Cres.