No to jesteśmy. Peljesac. Cel - jak pisałem wyżej - ostatecznie wybrany, choć niezbyt jeszcze konkretnie. W Stonie tuż obok drogi jakiś festyn, na rożnach tańczą (taniec śmierci
) jakieś hmm... ssaki. Niewiele więcej można rozpoznać, brak skóry oraz ewentualnego poroża skutecznie uniemożliwia określenie gatunku ociekających tłuszczem stworzeń. Postanawiamy zawrzeć z nimi bliższą znajomość, ale jeszcze nie teraz, najpierw trzeba znaleźć kwaterę. Opaska murów wokół Stonu robi wrażenie, postanawiamy tu wrócić, ale o tym później.
Ni pies, ni wydraDroga? No cóż, myślałem, że będzie gorzej. Wystarczająco szeroka, pozbawiona dziur szosa biegnie początkowo niezbyt spektakularną częścią półwyspu - raczej tu płasko, a położona przy Kanale Neretwiańskim miejscowość Drace wydaje się niezbyt ciekawa. Na szczęście z każdym przejechanym kilometrem robi się coraz lepiej. Za Drace trasa skręca o 90 stopni i przecina półwysep, by po chwili ukazać nieco zmęczonym podróżnym drugą jego stronę. Bezkresne morze! Widać wprawdzie Mljet i odległe Lastovo, ale pomiędzy nimi naprawdę spory kawał nieograniczonego niczym morskiego horyzontu. Jest coś dziwnie tajemniczego i kuszącego w tej prozaicznej przecież czynności, jaką jest gapienie się w rozległe morskie przestworza. Może zew podróży, może jakieś atawistyczne przeczucie, że oto dotarliśmy do końca świata i dalej nic nie ma? Jakieś trudne do określenia wrażenie małości człowieka wobec potęgi przyrody czy świata, jakiego doświadczyć można w wysokich górach, na otwartym morzu czy na pustyni? A może to po prostu odbierający mowę zachwyt urodą świata? No nic, smakujemy przez chwilę ten cudny krajobraz i - by poszukać kwatery - postanawiamy zjechać do widocznego kilkaset metrów niżej Trstenika. Ciekawa, kręta droga sprowadza nas do tej niewielkiej miejscowości, jednak po krótkim rekonesansie stwierdzamy jednomyślnie, że owszem, ładnie tutaj, ale to chyba nie to...
Po lewej wyspa MljetWracamy na główną drogę i jedziemy dalej. Kurna, trzeba by coś w końcu znaleźć - podpowiada zmęczenie podróżą i lęk przed tym, że czekająca w lodówce swojska zacznie wkrótce gadać. Po kilkunastu kilometrach, które mijają na gorączkowym ustalaniu miejsca naszego wakacyjnego przeznaczenia, droga rozgałęzia się. Trpanj czy Orebic? To już ostatni dylemat. Dlaczego trudny? Bo w żadnym z tych miasteczek nie byłem, a w obu chciałbym być. Sporo czytałem o obu miejscowościach na forum, kiedy śledziłem relacje tych, którzy przede mną te miejsca rozdziewiczyli, trochę przydatnych informacji wydrukowałem. No dobra, raz kozie (dalmatyńskiej, pieczonej na rożnie) śmierć. Decyduje bliskość Korculi. Piękną, spektakularnie poprowadzoną, przyklejoną do gór szosą zjeżdżamy do Orebica.
Pierwsze wrażenie? Jest obiecująco. Mieścinka portowa, która stanowi chyba kompromis pomiędzy gwarem najmodniejszych kurortów a błogą ciszą ukrytych gdzieś w zatokach wiosek. Poza tym jak na dłoni widoczna starówka Korculi, częste połączenia promowe z nią, no i Sv. Ilija - szczyt, w którego cieniu osiedlali się dawniej kapitanowie, uznawszy, że już pora zakończyć adriatyckie szlajanie i wrócić do Itaki. Spotkałem gdzieś na forum opinię, że Orebic jest jak Krupówki. Oj, niezbyt trafione porównanie. Chyba że chodzi o Krupówki poza sezonem i Orebic w jego szczycie.
Sveti Ilija (961m n.p.m.)Gdzieś przy promenadzieSamochody w kolejce na prom do Domince, koło KorculiZostawiamy auto na jakimś małym parkingu przy głównej drodze i ruszamy na poszukiwanie kwatery. Żar lejący się z nieba jest sprzymierzeńcem właścicieli apartmanów, chciałoby się już, bez względu na koszty, zostawić rzeczy i ruszyć na plażę.