DZIEŃ PIĄTYSobota rano, już trzy dni jesteśmy na wyspie. Wita nas pełne słońce, wiele zakątków wciąż czeka na odkrycie. Zaczniemy może od jakiejś nowej zatoczki? A może Stari Grad czy Vrboska? Ech, te urlopowe dylematy. Żyć, nie umierać.
Poprzednie dwa dni niemal w całości spędzaliśmy poza apartmanem - rano wyjazd, powrót późnym wieczorem. Postanawiamy więc skorzystać z okazji i rozliczyć się z gospodarzami.
Trzy dni temu, kiedy szukaliśmy lokum, czescy właściciele - oferując nam mieszkanie bez klimatyzacji - wspomnieli o możliwości zamiany na położone piętro wyżej mieszkanie z klimą, tyle że za 3 dni. No to przy okazji powiemy, że zostajemy tu, gdzie jesteśmy. Klima zbędna, upał nie dokucza, poza tym nie chce się nam całego majdanu piętro wyżej przenosić.
Ewka i Kasia z odliczoną kwotą (9dni x 50euro = 450euro) schodzą na dół do buszujących w pobliżu restauracji właścicieli. Jakież więc jest moje zdziwienie, gdy kilka minut później wracają z pieniędzmi i informacją, że... JUTRO SIĘ MAMY WYPROWADZIĆ! Super...
Trudno mi w to uwierzyć, ale dziewczyny streszczają przebieg tej uroczej konwersacji.
CZ: Jutro won!
EK: Ale... przecież się umawialiśmy na 9 lub 10 dni.
CZ: No tak, ale jutro przyjeżdża rodzina z Brna.
EK: Ale minęły dopiero 3 dni...
CZ: Duża rodzina. Z dziećmi. Na dwa tygodnie. Z Brnaaa!
EK: Ale gdzie my się mamy teraz podziać?
CZ: (ręką wskazując w stronę Vrboski) Idźcie tam, może znajdziecie.
EK: Ale...
CZ: No przecież mówię, że z Brnaaa!
No tak, znaleźli lepszych klientów: na dwa tygodnie, do połowy miesiąca, na dodatek rodacy. Kto by się tam przejmował jakimiś uzgodnieniami z czworgiem Polaczków...
Konsternacja. Co teraz? No cóż, pora ruszyć na... poszukiwanie kwatery. Zamiast leżeć na plaży, z parszywymi humorami spacerujemy po Vitarnji, znowu szukając apartmanu. Ponure deja vu, krucafuks
. Nawet teraz, po pół roku, kiedy przypominam sobie tę sytuację, szlag mnie trafia. Pojawia się pomysł, by jechać w całkiem inną część wyspy, ale po pierwsze - podoba nam się tutaj, po drugie - upychanie wszystkiego w aucie napawa nas w tej chwili obrzydzeniem. Jeśli znajdziemy coś niedaleko, część majdanu przewieziemy na tylnych siedzeniach, część przeniesiemy w pontonie.
Po jakichś 90 minutach poszukiwań udało się. Kilkaset metrów od pierwszej kwatery czekał na nas niewielki biały domek. Cały parter nasz, widok na morze, duży taras. Warunki o wiele lepsze niż u Czechów. Cena nieco wyższa, ale wciąż przystępna, 60euro za dobę. Właścicielka Chorwatka (dziwne, poczuliśmy coś w rodzaju ulgi). OK, będziemy za godzinę.
Teraz pora się rozliczyć i pożegnać z uroczymi Czechami. Tym razem idziemy z Jolą. Pojawia się nawet myśl, że może uda się uzyskać coś w rodzaju rekompensaty i za te 3 dni zapłacić mniej, w końcu właściciel się z umowy nie wywiązał. Jakież więc jest nasze zdziwienie, gdy przedsiębiorczy, rezolutny Czech stwierdza, że należy się 175euro. Zaraz, zaraz, za 3 dni? No tak, policzył skurczybyk pół dnia dzisiejszego (które - z jego winy - spędziliśmy na szukaniu apartamentu i pakowaniu!). O nie, bez przesady, szanujmy się... Interesy interesami, przyzwoitość przyzwoitością. No cóż, nie ma się czym chwalić. Zazwyczaj spokojny ze mnie człowiek, ale robię mu karczemną awanturę, krzyki niosą się daleko, niemal dochodzi do rękoczynów.
Tak sobie teraz myślę, że być może od początku wiedział, że ma wolny apartman tylko do niedzieli.
Pakujemy się, jest tego trochę. Tak jak planowaliśmy, przydaje się ponton, który wypełniony gratami nieźle sprawdza się jako środek transportu.