Ze wzgórza Srd do granicy chorwacko-czarnogórskiej jedzie się około 30-40 minut. To nasza pierwsza wizyta w Montenegro, nie wiemy więc, czego spodziewać się przy wjeździe. Ustawiamy się grzecznie w niewielkiej kolejce, a po chwili podchodzi do nas jakiś nieumundurowany strażnik i żąda uiszczenia opłaty wjazdowej czy ekologicznej: 10 euro. No dobra, niech będzie. Po bezproblemowym przejechaniu bośniackiego Neum mamy nadzieję, że brak Zielonej Karty i w Czarnogórze nie będzie problemem. Niestety... "Green card" - rzuca przy okienku celnik. Przez moment próbuję się wykpić, pokazując otrzymany przed chwilą kwitek oraz dokument poświadczający opłacenie OC. Może nie będzie się chciało mu wczytywać? Nic z tego. Na nasze szczęście Czarnogórcy przewidzieli takie sytuacje, co więcej, widać wyraźnie, że nie są one rzadkie. Każe nam przejechać przez granicę, by w oddalonym o 100m budynku zakupić niezbędne ubezpieczenie. By ukrócić jakąkolwiek pokusę ucieczki, zatrzymuje nasze paszporty. Tak więc, chcąc nie chcąc, wchodzę do wskazanego budynku, by na drugim piętrze dopełnić wjazdowych formalności. Zwyczajowy zapewne zestaw pytań o pojemność silnika, o długość planowanego pobytu podsumowany zostaje wystawieniem odpowiedniego zaświadczenia o wartości 15 euro (czarnogórskie OC za minimalny okres, czyli chyba za dwa tygodnie). Po dwukrotnym opłaceniu "haraczu" wracam na przejście, podchodzę do okienka, macham tylko wystawionym przed chwilą dokumentem i po otrzymaniu paszportów ruszam w czarnogórskie nieznane. Na początku w kwestiach, hmm..., krajobrazowych zmienia się niewiele, może tylko widać nieco więcej cyprysów.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów czas na pierwsze refleksje. Znów wypada wyrazić zdziwienie, podobnie jak w Bośni. Niby pod względem geograficznym niewiele się zmienia, klimat ten sam, a jednak różnica widoczna jest gołym okiem. Pierwsze, dość sugestywne wrażenie: jest tutaj jakby... brudniej. Już gdzieś w okolicach miasta Hercegnovi dostrzegamy zaniedbane budynki, które śmiało mogłyby pretendować do miana ruder. Pokryte liszajami, zaniedbane bloki jakby potwierdzają stereotyp zaśmieconego Południa.
Przed nami Zatoka Kotorska. Tu wypada wspomnieć, że o wypadzie do Czarnogóry myśleliśmy, ale tak całkiem niekonkretnie. Dopiero w trakcie pobytu na Peljescu ta idea się krystalizuje. Tak więc nawet możliwość skrócenia drogi przez głęboko wcinające się w ląd morze nas zaskakuje.
Prom kursuje bezustannie w tę i we w tę. By uniknąć pokonywania dwukrotnie tej samej trasy, decydujemy się skorzystać z promu, tym bardziej że jest to niezbyt kosztowne (chyba około 5 euro). Wjeżdżamy na prom w Kamenari, a kilkanaście minut później jesteśmy w Lepetani (rezygnacja z promu oznaczałaby dodatkowe 40km wokół zatoki).
Samo Lepetani to malutka, dość urokliwa wioska rybacka.
Do wyboru: 500m promem albo 40km autem
Tym promem przepływamy...
... z Kamenari...
... do Lepetani