Podoba mi się obrany kierunek. Południe. Kuszą atrakcyjne ceny biletów (i odległość) na Korfu i do Aten. Niestety, za kilka dni muszę być w Polsce, do domu prawie 2000km, więc kolejnego dnia, po tradycyjnym burku z kawą, ruszam na dworzec. W jego pobliżu raz jeszcze: stare z nowym.
Za równowartość dwudziestu paru złotych kupuję bilet na autobus do Tirany. Trasa tym razem wiedzie przez interior. To dobrze, zobaczę inny kawałek Albanii. Miejsce niezłe, ruszajmy.
Droga zmienia się co kawałek. Kręte odcinki na przemian z długimi prostymi.
Z okna oglądam kolejne bunkry i gadam z poznaną Kanadyjką. Jest przedstawicielką jakiejś fundacji, stacjonuje w Macedonii. Sporo wie o Polsce, miała u nas kiedyś ukochanego, jeszcze w latach 80. Zna Wałęsę, Wajdę i Polańskiego (nie, nie osobiście), Warszawę i Pomorze. Wypytuje mnie o kraj i przemiany, jakie w nim zaszły. Gawędzimy, zerkając na mijane krajobrazy i budynki.
Najbardziej podobają się jej kopy siana. Ponoć w Kanadzie w ten sposób siana się nie suszy. Ciekawe jest takie smakowanie różnic. Czasem autobus musi zwolnić. Przyczyny widać tutaj...
...i tutaj.
Wreszcie zatrzymujemy się przy jakimś przydrożnym zajeździe. No tak, trasa długa, niemal 300km. Postój na jedzenie i toaletę. Czytałem gdzieś o
urynowej mafii - ponoć wymuszają na kierowcach autobusów dalekobieżnych zatrzymywanie się przy określonych stacjach. Pełny pęcherz pasażerów gwarancją zarobku.
W stolicy kraju spędzam zaledwie godzinę. Dogaduję się z kierowcą busa jadącego do Szkodry i idę coś zjeść. O której odjeżdża? Nie wiadomo, czeka na zebranie się odpowiedniej liczby pasażerów. Każe mi być spokojnym, zawoła mnie, gdy będzie odjeżdżał. Przez Tiranę przejeżdżam drugi raz. Trudno o sprawiedliwą ocenę na tej podstawie, ale nie spodobała mi się. Duża, brudna, hałaśliwa, zakorkowana, pachnąca potem i spalinami.
Wczesnym wieczorem docieram do Szkodry.
Z poznanym przed chwilą młodym Niemcem udaję się do hostelu w samym centrum miasta. Całkiem niezły, 12 euro za osobę, zostajemy. Dawno nie spałem w salach wieloosobowych, z nieznajomymi, ale jakoś chyba przeżyję. Po odświeżeniu się udaję się z moim nowym kolegą na przechadzkę pod Rozafę i na piwo. Po drodze mijamy ciekawy meczet...
...i mężczyznę z szaleństwem w oczach.
Twierdza oświetlona...
...ale niestety zamknięta.
Tak więc odwrót. Wracamy niespiesznie do centrum, zerkając na Księżyc wiszący nad okrytym ciemnością miastem. Z głośników na minarecie rozlega się wołanie muezina wzywającego do modlitwy wieczornej. Ten moment miał w sobie coś magicznego.
A potem jeszcze do centrum.
Zaskakująco pusto.
Mam na sobie koszulkę z godłem Albanii, tubylcy zachwyceni
.
Parę fotek i do hostelu. Spotykam w nim kilkoro Polaków, którzy na Bałkany dotarli pociągiem, przez Budapeszt i Belgrad. Ciekawa opcja.