Po nocy spędzonej w wygodnym łóżku świat wygląda inaczej. Wczoraj wieczorem od taksówkarzy dowiedziałem się, skąd ruszyć na południe. Niestety, nie obędzie się bez komunikacji miejskiej i przesiadek. W autobusie gwar. Zapoznaję się z albańskim sposobem zwalczania bezrobocia. W każdym autobusie oprócz kierowcy jeździ hmm... asystent, który sprzedaje bilety. Cen nie pamiętam, ale zaskakuje mnie swą wielkością. Równowartość (chyba) 20-30 groszy. Ustępuję miejsca sympatycznemu staruszkowi, który w zamian próbuje nawiązać pogawędkę. Ciężko to idzie, angielski na nic. "Polonia? Aaa, tak, Kraków, Warszawa, Wałęsa". Wysiadając, klepie mnie po przyjacielsku w plecy. Z tym gestem spotkam się w ciągu najbliższych dni jeszcze kilkanaście razy. Nie trzeba słów. Miłe.
W końcu docieram, po przesiadce, do głównej drogi prowadzącej z Tirany na południe. Na przystanku masa ludzi, busiki i autobusy podjeżdżają co chwilę, gwar jak w Kairze. Kwitnie też prywatna działalność. Wygląda to tak: kierowca podchodzi na przystanek, pyta, dokąd chcemy jechać, zbiera 4-5 osób udających się w podobnym kierunku, podaje cenę i zaprasza do auta. Chcę się dostać do Vlorë (ok. 120km drogi) i stamtąd pojechać do Dhërmi. Kierowca próbuje mi coś wytłumaczyć, niewiele rozumiem, postanawiam poddać się biegowi wydarzeń. Płacę za przejazd, jedziemy. Pędzi jak szalony, kierunkowskazu raczej nie używa, dość często trąbi. W połowie drogi śniady kierowca zatrzymuje się na przystanku i gestem zaprasza mnie na zewnątrz. Hmm... Każe mi przesiąść się do stojącego tu autobusu i płaci kierowcy za mój bilet. Aaa, rozumiem. Z okna autobusu przyglądam się mijanym miejscowościom.
O 11 jestem we Vlorë. Okolice dworca niewiele różnią się od Dürres. Podobne wrażenie chaosu, bałagan, harmider, upał, spaliny. Zbyt ekskluzywne hotele wciśnięte pomiędzy odrapane rudery (a może odwrotnie?). Kupuję bilet na najbliższy autobus do Dhërmi, niewielkiej nadmorskiej miejscowości, już nad Morzem Jońskim. Pochłaniam kilka burków z ulicznej budki, siadam przy piwie i kawie, jest mi dobrze. Wciągam w nozdrza zapach rozgrzanego miasta, spalin i przygody.
No to na południe. Czytałem w przewodniku, że trasa przebiegać będzie teraz przez piękną okolicę. Wzdłuż wybrzeża, potem góry. Już kupując bilet, zadbałem o to, by móc swobodnie pogapić się z autobusu na morze i góry, może zrobić jakieś zdjęcia. Miejsca numerowane, poprosiłem o bilet przy oknie. Wsiadam, znajduję odpowiedni fotel, klimatyzacja hula, pięknie. Tyle że po chwili, jeszcze przed odjazdem, podchodzi do mnie wysuszony 40-latek i wyraźnie daje do zrozumienia, że zająłem jego miejsce. Pokazuję bilet i aparat, ale krewkiego Albańczyka tylko to rozjusza. Podnosi głos, patrzy spode łba i czeka. Napięcie wisi w powietrzu. Kuźwa, ubiją mnie tu albańscy górale, klątwę rzucą? Z odsieczą przychodzi siedząca za mną kobieta. Zna angielski i albański, rusza z misją rozjemczą. Albańczyk z prędkością karabinu wyrzuca z siebie słowa, domyślam się, że niezbyt przyjazne, bo kobieta radzi, bym odpuścił i proponuje mi miejsce swej córki, obok niej, przy oknie. No dobra.
Turyści (a zwłaszcza podróżujący na własną rękę, bez auta) nie jeżdżą póki co do Albanii masowo. Zauważam, że Albańczycy są bardzo otwarci i - ciekawi przybyszów - sami nawiązują rozmowę. Moja sąsiadka prowadzi pensjonat w Himarë, oczywiście zaprasza, ale nienachalnie. 20 euro, seaview. Opowiada mi trochę o tamtym miasteczku, m.in. o tym, że jest tam duża mniejszość grecka, a język grecki jest w powszechnym użyciu. Do przejechania zaledwie 50km, ale autobus stromą drogą wspina się na przełęcz, potem wolno zjeżdża serpentynami, dlatego trasę pokonujemy w niemal 2 godziny. Za oknem nareszcie pięknie.
Podróż autobusem kursowym nie oznacza, że kierowca wyzbywa się miejscowego luzu. Zatrzymuje się tam, gdzie czeka pasażer, niekoniecznie na przystanku, asystent kierowcy dostarcza jakieś paczki ludziom czekającym na nie przy drodze, czasem zarządzi przerwę na posiłek w przydrożnym barze.
Przed Dhërmi wspinamy się na przełęcz Llogara (w górach i parku narodowym o tej samej nazwie). Setki serpentyn, kilka restauracji, warto by się tam zatrzymać na dłużej.
Choć trasa prowadzi wzdłuż morza, długo go nie widać. Dopiero na przełęczy przyjmujemy między oczy sierpowy. Bezkres jasnego morza, białe paski plaż i domki kilometr pod nami.
Niestety, jakość zdjęć kiepska, zdjęcia przez szybę.
Na przełęczy można zakupić m.in. lawendę.
A potem w dół. To tutaj zaczyna się najpiękniejszy fragment albańskiego wybrzeża. Północna Albania ma piękne góry, orientalny urok i ciekawe tradycje, ale pod względem urody nie może się równać z wybrzeżem Morza Jońskiego. O, widać już plażę w Dhërmi.
Zanim tam dotrzemy, autobus musi pokonać drogę w dół.
A to już Dhërmi. Miejscowość składa się z dwóch części. Jedna położona jest przy głównej drodze do Sarandy, druga – 1,5 kilometra dalej, nad samym morzem. W tle grecka wyspa Korfu.
Wysiadam z autobusu, sąsiadka na wszelki wypadek daje mi numer telefonu (gdybym się jednak zdecydował na Himarë), nawet walczący o miejsce przy oknie Albańczyk macha ręką na pożegnanie. Miło.
Uff, ale upał. Przede mną półtora kilometra marszu. Zarzucam plecak i dość stromą asfaltową drogą zmierzam w kierunku morza. Już po chwili zatrzymuje się samochód, a jego kierowca po angielsku pyta, czy nie trzeba podwieźć. Pewnie, czemu nie. Witamy w Albanii
