No to jesteśmy w krainie bunkrów i śmieci. Albania. Troszkę niepokoju pomieszanego z ekscytacją – jak zawsze przy odkrywaniu nowego kraju. Pierwsza knajpa, toaleta, cóż, początki kiepskie. Okazuje się, że próby zagajenia po angielsku i chorwacku spotykają się ze wzruszeniem ramion. Grzesiek pomaga, dobrze zna albański, jedzie na dwumiesięczny wolontariat do Albanii i Kosowa. Po tym językowym falstarcie próbuje mnie nauczyć w aucie kilku absolutnie podstawowych zwrotów. Siedzę jak na… albańskim kazaniu i z każdą chwilą maleje moja wiara w jakiekolwiek lingwistyczne umiejętności. Ka pasur një fatkeqësi! Thërrohuni mjekun! (Zdarzył się wypadek! Proszę wezwać lekarza!). Taaaa, prędzej wyzionę ducha, niż to wypowiem .
Zaraz za przejściem granicznym Michał szybko łapie miejscowy luz, kieruje jak rasowy Albańczyk. W zeszłym roku spędzili w Albanii kilka tygodni, widać, ze brakowało im tego, generalnie Albanię przez całą drogę zachwalają jak mogą, przytaczając całą masę ciekawych historyjek, których byli bohaterami w roku ubiegłym. Przede wszystkim podkreślają wyjątkowość samych Albańczyków. Niezwykle otwartych, miłych, szczerych, przyjacielskich, autentycznych. Mój wrodzony sceptycyzm każe powątpiewać, zobaczę - uwierzę (już przy bierzmowaniu przyjąłem imię Tomasz ).
Późnym wieczorem docieramy do Szkodry.