Dzień Hippisa
23 października
Wstajemy wcześniej, o 8.00 autokar ma nas zabrać do Imbros. Parę dni temu na spotkaniu z rezydentką zrozumieliśmy po holendersku że mamy czekać przystanku z niebiesko-białą tablicą, co zaraz dla pewności potwierdziliśmy po angielsku. Taką tablicę mamy na drodze między naszym budynkiem i plażą.
Idziemy w dół na przystanek "Hotel Belvedere". Ósma mija, czekamy, czekamy i nic. Jest pochmurno i wyraźnie zbiera się na deszcz. Po jakiejś pół godzinie dzwonię do rezydentki. Okazuje się że jest w autokarze, są już w drodze, a przystanek jest... na głównej drodze, po przeciwnej stronie naszego zespołu hotelowego. Tam mieliśmy czekać.
Rezydentka obiecuje że spróbuje nam załatwić zwrot kasy, chociaż sobie myślę że to ewidentnie moja wina. Dumny z siebie i swoich językowych umiejętności że skumałem parę holenderskich słów, zadowoliłem się zdawkowym potwierdzeniem zamiast się upewnić o wszystkie szczegóły.
Wracamy do pokoju. Podjęcie decyzji co dziś robić nie zajmuje nam długo. Matala.
Kierujemy kroki do naszej wypożyczalni. Nasz hyundai stoi tam gdzie go zostawiliśmy, nikt go jeszcze nie wypożyczył, w końcu dzień zapowiada się pogodowo średnio ciekawie. Płacimy, bierzemy kluczyki, podjeżdżamy tylko pod hotel po rzeczy i od razu ruszamy w kierunku Iraklionu, by tam odbić na południe.
Po drodze mżawka stopniowo przechodzi w regularną zlewę. Jak przejeżdżamy przez środek wyspy, zlewa zmienia się w oberwanie chmury. W tym momencie zaczynamy się zastanawiać czy naszą wycieczkę puszczą do wąwozu. Może i dobrze że się nie zabraliśmy?
Z centralnego grzbietu zjeżdżamy w zamieszkały obszar. Deszcz ustaje, ale w miasteczku Mires główną ulicą płynie rwąca rzeka żółtej wody. Wszyscy jadą, a raczej się wloką przy środkowej linii. Tylko jeden, zapewne miejscowy, pruje prawym pasem, rozchlapując fontanny wody z błotem.
Wypogadza się zupełnie, słońce zaczyna prześwitywać przez chmury. Za to nasza bryka wygląda jakby się przed chwilą przeprawiła przez Nil w czasie przyboru wód. Zatrzymujemy się przy sadach owocowych, pełnych mokrych drzewek.
W dalszej drodze podjeżdżamy na wzgórze Festos z odsłoniętymi minojskimi wykopaliskami. Stwierdzamy jednak że nie mamy czasu na zwiedzanie wszystkiego i rezygnujemy z wejścia. Zaglądamy tylko do starego kościółka Agios Ioannis zaraz obok.
Po drodze do Matali przejeżdżamy przez wioskę o zachęcająco brzmiącej nazwie Kamilari. Zatrzymujemy się w jednej tawernie, która jedzenia jednak w tej chwili nie serwuje. Musielibyśmy poczekać do wieczora. Postanawiamy więc zaspokoić głód już w Matali.
Dojeżdżamy na miejsce, zostawiamy samochód na ulicy i idziemy w kierunku morza. Słyszymy je zresztą jeszcze zanim je zobaczymy zza budynków. Za chwilę ukazuje nam się widok ogromnych fal. Rozbijają się o słynną dziurawą skałę starożytnych Rzymian i nowożytnych hippisów. Czasem któraś wdziera się na kilkadziesiąt metrów w głąb plaży, mieszając się z żółtą rzeką płynącą przez miasteczko. Ludzie wtedy szybko uciekają, a i tak zawsze kogoś podleje. Nikt nie wchodzi dalej do morza, tylko parę osób kąpie się w falach przy brzegu, głównie dzieci. Ag przez długi czas nie wypuszcza aparatu z ręki.
Siadamy w jednej z wielu knajpek i zapodajemy sobie dobry obiad ze świeżej ryby. Po nim udajemy się na zwiedzanie skały z grotami. Zostały one wykute w piaskowcu w czasach starożytnego Rzymu jako grobowce, a w nieco nowszych czasach stały się komuną hippisów. Obecnie są ogrodzone i za ich zwiedzanie w sezonie pobierana jest opłata. Teraz jednak jest po sezonie i w budce nikogo nie ma.
Kupujemy jeszcze parę drobiazgów w sklepikach. Udaje mi się upolować dobre górskie mapy 25-tki, m.in. rejonu w którym byłem przed kilkoma dniami. Teraz dopiero mi się rozjaśnia na który szczyt wszedłem po zejściu z Pachnesa...
Zapada zmrok. Pozostaje nam już tylko wrócić do Hersonissos, odstawić bryczkę do wypożyczalni i zjeść ostatnią kreteńską kolację.
Mapa dnia dzięki
viamichelin.