Rok 2010 i początek roku 2011 to planowanie wakacji. Początkowo wybór padł na Teneryfę, ze względu na nieco tropikalny klimat, którego nie spotka się nigdzie indziej w tej części planety, która jest finansowo w naszym zasięgu (przynajmniej tak początkowo myśleliśmy). Z tego też względu śledziłem oferty biur podróży przez ostatnie 6 miesięcy i spokojnie czekałem na swoje wymarzone last minute, którego termin musiał być kompatybilny z moim oraz dziewczyny zaplanowanym urlopem w pracy. Jeszcze nigdy wcześniej z last minute nie korzystaliśmy ale w tym roku nawał obowiązków spowodował, że innego wyjścia nie było. Początkowo wszystko wyglądało optymistycznie jeśli chodzi o ceny (ale było to jeszcze przed sezonem), lecz z chwilą nadejścia wakacji szkolnych ceny lastów gwałtownie poleciały w górę... i to nie tylko ceny Teneryfy, co mnie nie zdziwiło. Natomiast jeśli chodzi o ceny lastów na Teneryfę to w sumie trochę się przeliczyłem - myślałem ze ruch turystyczny rozłoży się na kraje, w których pogoda nie zawsze dopisuje poza sezonem, a na Teneryfie jest ciepło przecież przez cały rok i z tego względu wydawało mi się, że nikt specjalnie nie będzie się tam pchał w lipcu lub sierpniu skoro równie dobrze może sobie pojechać w październiku, listopadzie, maju czy nawet grudniu. Nic bardziej mylnego - cena w biurach podróży w sezonie podskoczyła do 3000 - 3500 za tygodniowy pobyt w zwykłym hotelu z wyżywieniem HB od osoby + przelot. W tym momencie się wyłamaliśmy, gdyż za tygodniowy pobyt dla dwóch osób, nie uwzględniając zwiedzania i innych płatnych przyjemności, trzeba było w sierpniu wyłożyć 7000 zł... a to był nasz całkowity budżet. Również pracownicy biur podróży Teneryfę polecali o wiele bardziej po sezonie lub przed nim, tłumacząc ze ten rok jest wyjątkowo pechowy ponieważ zamieszki, które wybuchły w chętnie wcześniej odwiedzanych krajach arabskich, spowodowały większe zainteresowanie krajami bardziej cywilizowanymi.
Ja niestety swoje wakacje zaczynam planować od przeliczenia forsy, gdyż jako student o mocno ograniczonych środkach finansowych nie mam innej opcji.
Musieliśmy zatem skorzystać z alternatywy, którą cały czas była Kreta. Na korzyść Krety, względem Teneryfy, przemawiało ciepłe morze, możliwość poczucia piasku pod stopami (a nie błotka) i generalnie ładniejsze plaże, murowana pogoda (czego o północnej Teneryfie nie można do końca powiedzieć) no i przede wszystkim cena - bo tutaj lasty wyglądały już całkiem przyzwoicie. 1650 zł/osoby za tygodniowy pobyt w aparthotelu ze śniadaniami (a wysokich wymagań nie mamy jeśli chodzi o hotele - tam i tak się najmniej przebywa, ważne żeby był blisko plaży i centrum miejscowości). Gdybym wcześniej się zdecydował to za 2200 zł/osoby można by mieć dwutygodniowy pobyt tym samym obiekcie (jednak to wiąże się z dodatkowymi wydatkami - podam przykład - nawet głupi krem do opalania wystarczył nam na równy tydzień - nie mówiąc o reszcie poważniejszych wydatków takich jak: wykupienie klimatyzacji, opłata za korzystanie z parasolu, czy zakup żywności). Można było polecieć jeszcze troszkę taniej, ale uparłem się że musi to być miejscowość niezbyt duża z fajną zatoczką - wybór padł na Agia Pelagia - malowniczą mieścinkę położoną na północy Krety, ok 20-30 km od Herlakionu (będącego aktualną stolicą wyspy) i tym samym od lotniska. Jak się później okazało był to dobry wybór.
Wylot zaplanowany był z lotniska w Katowicach na godzinę 1:20 w nocy dnia 21.08.2011, a wylot powrotny z Krety na 18:15 dnia 28.08.2011 (w oba kierunki rodzimymi czarterami LOTu) - także bardzo korzystnie jak dla mnie, bo na miejscu spędziliśmy niecałe 8 dni, a słyszałem ze często się przy wczasach samolotowych ten jeden dzień traci przez niekorzystne godziny wylotów i można zamiast siedmiu dni na miejscu być sześć - także nam ten jeden gratisowy dzień bardzo odpowiadał.
C.D.N.