Witam, mam nadzieję że poniższa część nie rozczaruje za bardzo, bo czytam sam siebie i wydaje mi się dość chaotyczna. Może to ta pora....
Mimo wszystko zapraszam do czytania:
CZĘŚĆ SIÓDMA - Jak wydostać się spod Villach
Tak jak pisałem wcześniej - wysiedliśmy pod wiaduktem autostrady (
dokładnie tu gdzie A - mapka dla rozeznania bo reszta wydarzeń tego dnia się rozegrała w tej okolicy), zjedliśmy po kanapce i wybrałem się spacerkiem w stronę wjazdu, w celu upatrzenia miejsca na łapanie. Wyszedłem zza rogu i widzę 4 grupki autostopowiczów - no nieźle - ciekawe czy to taka dobra miejscówka że wszyscy stoją, czy taka zła bo DALEJ wszyscy stoją.
Wróciłem po dziewczynę, wzięliśmy plecaki i dreptamy na wjazd - jak nas zobaczyli u wszystkich pojawiły się na twarzy banany:) Ale u mnie też - w międzyczasie gdzieś mi zniknęła grupka nr 1. No to od razu oczko wyżej w notowaniach - jesteśmy na czwartej pozycji. Przechodzimy koło pierwszego gościa, był sam - jechał gdzieś w głąb Austrii. Super - on łapie inne auta niż my. Dalej dwóch chłopaków - do Włoch. Nie jest źle. No i na końcu parka (z Czech) i tak jak my do Słowenii. No cóż, ustawiliśmy się 50 metrów dalej z takim samym znakiem jak i oni.
Miejsce było śliczne - Austria w górach robi na mnie bardzo duże wrażenie, pewnie dlatego, że tak bardzo przypomina Słowenię, a to dla mnie najfajniejszy kraj po drodze (a może to Słowenia przypomina Austrię? Mówi się właśnie, że Słowenia to "słowiańska Austria" - chyba najbardziej odmienny kraj ze wszystkich byłej Jugosławii).
Auta jeździły, my się szczerzyliśmy i nic. Ale humor dopisywał, nawet się zaczęliśmy rozglądać za miejscówką na namiot - choć było koło 19 dopiero. Aż tu nagle grzmot. I drugi. I trzeci. I patrzę - nadchodzi chmurka w naszą stronę a z drugiej już widać ścianę deszczu. Pomyślałem że może dobrze bo nam konkurencja ucieknie, ale deszcz straszył i straszył i w sumie może 10-15 minut pokropiło. Jedyny deszcz podczas całego wyjazdu który mi spadł na głowę.
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy jeśli samochód się zatrzyma ewidentnie przy nas (i to nie ze względu na moją osobę
) to czy powinniśmy go "odstąpić" naszym poprzednikom - aż tak się w autostopowy savoir vivre nie zagłębiałem wcześniej
Ale problem rozwiązał się sam - do Czechów podjechała biała furgonetka - Otwierają drzwi, rozmawiają chwilę - i zaczynają do nas machać. Super! Podbiegamy, a tam kierowcą jest chłopak w samych spodenkach, boso, długie blond włosy- wygląd surfera. Wszyscy wpakowali się do tyłu a ja siadłem koło niego. Powiedział że może zabrać nas wszystkich kawałek w stronę Słowenii.
Zaczął mi opowiadać, że jak widzi autostopowiczów to nie może się nie zatrzymać - wiele krajów zjeździł na stopa - Australię, jakieś kraje afrykańskie, chyba też Bliski Wschód. Dość ciekawy człowiek, instruktor paralotniowy, ja kiedyś miałem mały epizod z lataniem, więc mieliśmy o czym pogadać. Przewiózł nas przez skrzyżowanie autostrad i wysadził na południe od nich (
punkt B na mapce). No i tu się zaczęły problemy... bo nie do końca wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. W trakcie jazdy nasz kierowca tłumaczył nam raz, że wysadzi nas tu, raz że tam, 2 razy zmieniał zdanie, zawracał, pytał czy dane miejsce może być, a gdy mówiłem że w porządku on jechał dalej... generalnie sympatyczny facet ale trochę zakręcony. Wysadził nas w końcu na takim dłuuugim 2-3 kilometrowym dojeździe do autostrady, gdzie w pierwszej chwili nie wiedzieliśmy w którą stronę iść. Byliśmy dosłownie w połowie tego dojazdu, widać nie do końca się dogadaliśmy.
Ale przecież darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby
. Wysiedliśmy, wyciągnąłem mapę i zaczęliśmy ustalać gdzie jesteśmy. Czeszka obstawiała ten zjazd na którym nas rzeczywiście wysadził (miała rację), ja myślałem że jesteśmy nieco wcześniej, bo surfer coś przebąkiwał o pierwszym zjeździe za węzłem autostrad.... było trochę zamieszania.
Stanęło na tym że oni poszli w dół drogi - kierowali się w góry, więc nie potrzebowali już autostrady, za to my zaczęliśmy się tym długim zjazdem piąć w stronę autostrady. Niestety przepustowość wjazdu w stronę Ljubljany była gorsza niż wyjazd z Breclavia 2 dni wcześniej. Zaczynało trochę szarzeć. Z jednej strony był strasznie gęsty las, z drugiej zbocze i jakoś ciężko było wypatrzeć dobrą miejscówkę na nocleg.
To, że nikt tamtędy nie jeździł wynikało zapewne z tego że autostrada do Słowenii prowadzi w tym miejscu tunelem, który jest płatny (podobno dużo). Istnieją 2 alternatywne drogi przez góry - jedna 20km na zachód (Wurzenpass), druga jakieś 20km na wschód (Loiblpass) od autostrady. Polecam rzucić okiem na mapkę którą podlinkowałem bo to co opowiadam może się wydać dość chaotyczne
W każdym razie byliśmy tak blisko Słowenii... a jednak tak daleko. Kiedy upewniliśmy się, że szanse zatrzymania kogoś w miejscu, w którym byliśmy, są bliskie zeru, zdecydowaliśmy że próbujemy się udać do któregoś z dwóch przejazdów przez Alpy.
Rzut oka na mapę i szybka decyzja - kierujemy się na wschód, przy odrobinie szczęścia już na Słowenii dołączymy się z powrotem do autostrady. Byliśmy trochę zdenerwowani całą sytuacją, bo na tym nieszczęsnym zjeździe straciliśmy niepotrzebnie dużo czasu, ruchu nie było żadnego no i plecaki zaczynały ciążyć. Ale szliśmy uparcie drogą na wschód, właściwie bez przekonania odwracając się i próbując łapać jakieś przejeżdżające auta - rozglądaliśmy się tylko gdzie by można bezpiecznie rozbić się na noc.
Uszliśmy może z 3-4 km, nagle zatrzymuje się Golfik - w środku matka z córką (tak na oko), muzyka głośno i każda z papierosem w ręce - dość śmieszny stop, podjechaliśmy nie więcej niż 2 km z nimi (jechały do najbliższego miasteczka) ale ich widok z tymi papierosami był rozbrajający
. Wylądowaliśmy w St. Peter albo St. Jakob - już nie pamiętam - i kontynuowaliśmy naszą wędrówkę - to były strasznie małe miasteczka więc wszyscy właściwie jechali do najbliższej przecznicy i skręcali. Kompletnie już bez nadziej na stopa chcieliśmy żeby miasteczko się jak najszybciej skończyło, żeby móc stawiać namiot.
Ale kciuki wyciągaliśmy - i nagle - na wąskiej uliczce przez to małe miasteczko staje jakiś wielki mercedes. Podbiegam i zaczynam pytać młodego kierowcę po niemiecku, z mapą w ręku, czy nas podrzuci do drogi na Słowenię. On że nie jedzie do Słowenii, ja że nie musi być aż tam, nagle się za nim zaczął robić korek (nie wiem skąd :> - jak potrzeba tych aut to ich nie ma), zabrakło mi już wszystkich słów po niemiecku żeby wyjaśnić o co mi chodzi na to moja dziewczyna ze stoickim spokojem - "spytaj czy mówi po angielsku" - on że trochę, ale chyba zrozumiał o co mi chodzi i wskoczyliśmy. Przez te trąbiące auta z tyłu była to dość nerwowa sytuacja.
Jak się okazało ten chłopak - na oko 23-4 lata to jedna z fajniejszych osób jakie spotkaliśmy. Cały czas mówił że jego angielski jest słaby (choć i tak lepszy niż mój niemiecki), ale mimo tego chciał nam opowiedzieć strasznie dużo rzeczy - okazało się że jest kierowcą autobusu i jeździ z wycieczkami międzynarodowymi - tydzień wcześniej był w Krakowie. Ale najciekawsze co nam opowiadał, to o rejonie z którego pochodzi i o jego mieszkańcach - mam nadzieję że nic nie przekręcę - tamta część Austrii nazywa się Koryntia i jest tam bardzo duża mniejszość słoweńska. On sam mówi płynnie po słoweńsku (co jak się okazało miało być dla nas zbawieniem), i opowiadał jakie problemy miał nieraz z tego powodu, jak był odbierany przez "prawdziwych Austriaków" itp. Generalnie historia dość podobna do Śląska z pierwszej połowy XXw., też tam mieli coś w rodzaju Volkslisty. Dodatkowo w tym rejonie mówi się niemieckim który za grosz nie przypomina niemickiego z Wiednia (jak wyjął telefon i rozmawiał, to nie byłem w stanie rozróżnić ani jednego pojedynczego słowa. No może "Jo" które domyślam się że to ichniejsze "Ja"
). Nasz kierowca mieszkał na skrzyżowaniu drogi wschód - zachód oraz tej na południe prowadzącej przez góry. Chyba jednak stwierdził że mu się dobrze z nami rozmawia bo zaoferował że nadłoży te 10 (15?) km i dowiezie nas do samej granicy!
Nie chciało mi się wierzyć. Jak rano wyjeżdżaliśmy z Wiednia mówiłem dziewczynie że śpimy w Słowenii, ale po podwózce paralotniarza i naszym błądzeniu zdecydowanie w to zwątpiłem. A tu transport na samą granicę
Jadąc w stronę Słowenii jechaliśmy bo niezłych serpentynach - nie wiem czy znacie tę drogę (od Klagenfurtu na południe) ale serpentyny tam są niesamowite - jedziemy i mówię mu że straszne te zakręty, niesamowity widok, a on na to: "e tam nie takie straszne, autobusem tu spokojnie wykręcam"
Dojechaliśmy do granicy, która jest gdzieś wysoko wśród gór - dziewczyna mi potem powiedziała że chyba w życiu by się tam nie zgodziła rozbijać namiotu bo w górach w końcu może mieszkać wszystko włącznie z misiami... ja chyba nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć bo .... Okazało się że nasz kierowca postanowił zadbać o nas do samego końca - dojechaliśmy do przejścia a on wyskoczył z auta i zaczął zatrzymywać samochody. Podjechał pierwszy niestety pełny, podjechał drugi - 2 starsze panie ze Słowenii malutkim autkiem chyba peugeot - a on doskakuje do nich i z szerokim uśmiechem po słoweńsku tłumaczy co myśmy za jedni i czemu powinny nas zabrać. Panie patrzyły na nas spode łba, rozmowa trwała chyba z 10 minut, ale przekonał je! Naprawdę niesamowity człowiek. Było już po zmroku więc praktycznie nie było już szansy, że ktoś by się dla nas tam zatrzymał. Chyba byśmy po prostu nocą zeszli z tych gór...
Wciśnięci na tylne siedzenia i przywaleni plecakami nie odzywaliśmy się za bardzo żeby się naszym paniom nie dawać we znaki, powiedzieliśmy tylko że tam z tyłu to "dobro, dobro" i przez jakieś 10km podziwialiśmy to co byliśmy w stanie po ciemku zza szyby
Nasz ostatni stop tego dnia zakończył się w miejscowości Tržič. Jak tylko wysiedliśmy z auta obleciała nas masa jakichś paskudnych robali - unosiły się jak osy, ale były cichsze, jasnozielone i wielkości bąków. Nie mam pojęcia co to - uciekliśmy szybko na stację benzynową, przy okazji po coś do picia
Ze stacji szybkim truchtem - żeby zmylić robale - udaliśmy się wzdłuż drogi. Tržič to dość ciekawe miasteczko, wygląda na bardzo małe możnaby się spodziewać niewielkich domków, a jednak ma osiedle bloków takich jak się stawia np. na przedmieściach Krakowa, no dość specyficzny widok, trzeba by to zobaczyć. Znaleźliśmy polankę, parę drzew - dość blisko drogi, w sumie po drugiej stronie bloków... ale już nam się nie chciało dalej maszerować. Ważne że z drogi nie było widać namiotu. Aczkolwiek po szybkim rozbiciu się i wskoczeniu do środka zobaczyłem, że światła jadących samochodów załamują się na drzewach tak, jakby ktoś nam po namiocie świecił latarką - wiadomo, wyobraźnia. Przynajmniej tej nocy obyło się bez pociągu i łosio-dzika, spaliśmy chyba nieźle.