Witam ponownie.
Cieszę się że jest zainteresowanie, a pauza była spowodowana tym że chciałem od razu cały jeden dzień naszej podróży opisać. Wyszło 3 strony A4 w edytorze.
Generalnie dzień był dość intensywny ale też nie chciałem opisywać wszelkich najmniejszych szczegółów żeby Was nie zanudzić (o ile ten post nie zanudzi
) Więc jeśli gdzieś czegoś brakuje to proszę śmiało pytać.
CZĘŚĆ TRZECIA - pierwszy dzień wyjazdu.
Piątek, 9 lipca dzień naszego wyjazdu. Z racji naszego środka lokomocji termin został wybrany dość przypadkowo (podobnie jak powrotny), ale okazało się że w ostatecznym rozrachunku oba te terminy okazały się dla nas dość szczęśliwe. Po porannym zapakowaniu plecaków i zrobieniu 20 bułek na podróż (trochę się przeliczyłem z nimi bo liczyłem tak jak na moje wcześniejsze wycieczki rowerowe, a jednak wtedy się je o wiele więcej), udaliśmy się na południowy koniec Krakowa czyli za pętlę Borek Fałęcki na Zakopiance. Wstawaliśmy wcześniej z zamiarem łapania od 7 rano, ale tak się gramoliliśmy, że kciuki wystawiliśmy przed siebie dopiero koło 11, kiedy już mocno grzało. No właśnie, to co miało być pożądane na chorwackiej plaży było naszą zmorą podczas całej podróży - nieznośny upał, i w większości przypadków brak cienia.
No ale plaża w odległych marzeniach, a my ustawiliśmy się jakiś kilometr za pętlą przy zatoczce autobusowej i.... nic. No właśnie
Początek był dość przytłaczający; bardzo duży ruch, masa samochodów, pełno aut wiozących tylko jedną osobę i zero reakcji. Po około godzinie podjechaliśmy jakieś 3 przystanki dalej w okolice stacji benzynowej gdzie ruch był jeszcze większy ale rezultat ten sam. Generalnie nasze przedwyjazdowe nastroje odwróciły się; ja się wyluzowałem (i tak już zostało) bo wiedziałem że mimo wszystko w końcu ktoś się zatrzyma, dziewczyna zaczęła mi podsuwać pomysły powrotu "póki możemy" i zakupu całoletniego karnetu na Kryspinów (sztuczne kąpielisko pod Krakowem na którym zadowolona się smaży połowa miasta). Przyznam że ten start mógł być deprymujący, bo z Krakowa nie wydostaliśmy się przez prawie 2 godziny.
Być może mieliśmy złą technikę
- stojąc na przystanku zobaczyliśmy taki obrazek: przesuwające się w korku auta, my z szerokimi uśmiechami ale jednak ignorowani przez kierowców, i nagle ni stąd ni zowąd pojawia się obok nas pan koło pięćdziesiątki, z wielkim brzuchem, dość brudny i z puszką piwa w ręce, staje na krawężniku przed nami i kończy piwo. Podnosi wzrok i akurat przejeżdża jakiś tir, no to pan bez obciachu podchodzi do tira i zaczyna szarpać drzwi - były zamknięte - podchodzi do kierowcy: zamienili 2 słowa, tamten kiwnął głową, otworzył mu i odjechali. Nie pozostawało nam nic innego jak wybuchnąć śmiechem
No ale
w końcu się udało - nasz pierwszy stop - młoda para w kombi, podrzucili nas jakieś 15km na zjazd na Bielsko (kierowaliśmy się na Cieszyn). Stoimy na tym zjeździe - tym razem ruchu żadnego. Generalnie moja dziewczyna przyjęła strategię narzekania na każdą miejscówkę w którą trafialiśmy i stwierdzania że "ta wcześniejsza była lepsza"
-to co mieliśmy tam dalej stać i łapać?
-nie no dobra już stoimy tutaj, cicho.
Potem było jakby odrobinę łatwiej, ale o idiotycznym pomyśle jakim jest autostop się nasłuchałem jeszcze przez kilka następnych postojów
. Najpierw pewien pan który miał na tylnych siedzeniach ogromne pudła podrzucił nas do Wadowic - nie mam pojęcia jak moja współtowarzyszka się zmieściła z tyłu wśród tych pudeł jeszcze mając na sobie nasze plecaki. Kolejna miejscówka koło pani sprzedającej truskawki, których nie zdążyliśmy zjeść bo zatrzymał się chłopak, który podwiózł nas... może z 5km. No i wreszcie z Andrychowa pewien pan wziął nas do Bielska, a chyba nasza obecność nie była dla niego aż taka męcząca że stwierdził że w sumie może nas podrzucić aż do granicy. Od niego usłyszeliśmy wiele pochlebnych słów na temat Istrii i przez pewien czas rozważałem czy może nie celować w tamo miejsce.
Większość z tych kierowców jak słyszała dokąd jedziemy to kwitowała to wyrazem niedowierzania i uśmiechała się z politowaniem. Niezbyt pomagało mi to w zachowaniu przed dziewczyną kamiennej twarzy i nastroju "nic się nie bój spokojnie dojedziemy"
W Cieszynie na granicy ładniejsza część naszej wycieczki wybrała się w celu zagadywania tirowców - liczyliśmy bardzo na taki transport - jak wiadomo tiry jeżdżą daleko. Większość kierowców niestety akurat się układała do snu, a ci co byli chętni na zabranie autostopowiczki zaczynali kręcić głową jak słyszeli "i jeszcze chłopak"
. Ciekawe czemu. W międzyczasie do mnie podeszła jakaś młoda pani z takim pytaniem:
-pan do Chorwacji?
-no tak... (ciekawe po czym poznała)
-ale do Vodic, tak?
-No w sumie gdziekolwiek
-ale to stąd?
-No jak widać -stąd
(mam wrażenie że rozmawiamy o 2 różnych rzeczach)
-to o której będzie autokar?
-Nie proszę pani ja jadę do Chorwacji stopem (i już wszystko jasne)
-...
Dziewczyna wróciła z nieudanego załatwiania i odezwał się w niej kolejny kryzys - "słuchaj to zagadajmy tych z autokaru za ile by nas wzięli do Chorwacji bo nic nie złapiemy tu, na pewno będą mieli jakieś miejsca". No na pewno. Podjechały ze 4 autokary ... sardynki w puszcze to mało powiedziane
W końcu ustawiliśmy się na wyjeździe z tego całego parkingu przygranicznego i po kilku minutach zatrzymał się młody chłopak z Warszawy dostawczakiem.
Koło 17 (?) przekroczyliśmy granicę. Zabrał nas ok 100km w głąb Czech. Nasz najdłuższy jak na razie stop! Było nieźle. Aczkolwiek zacząłem liczyć czas i kilometry doszedłem do wniosku, że z taką prędkością na miejsce dojedziemy w 5 dni. Ale nie dzieliłem się moimi rachunkami na głos
. Wysiedliśmy przed miejscowością Zlin (okolice pierwszej z siedmiu zieloncyh szpilek w Czechach -> mapka).
Było już koło 19.00, zaczęliśmy łapanie w Czechach. A moja dziewczyna... zaczęło się
- "my w tych Czechach nic nie złapiemy", "w Polsce to jeszcze, ale tu..."
. Okazało się że na naszej trasie Czechy były o wiele bardziej przyjazne w autostopowaniu niż Polska. Po 15minutach zatrzymał się starszy pan z którym najpierw próbowaliśmy rozmawiać czeski-polski, po czym on wymienił z 5 języków które zna (niestety nie pokrywały się z naszym angielskim i niemieckim) ale jak usłyszał że angielski to pomilczał chwilę i zaczął mówić całkiem nieźle w tym języku choć zarzekał się że nie potrafi. Nasze wszystkie stopy przez Czechy były dość krótkie, co widać z mapki. Kolejne 2 przejażdżki były dość podobne: młody mężczyzna koło trzydziestki, w kombi, sam w aucie i... jeżdżący jak wariat. Z tym drugim jak raz jechaliśmy prosto na czołówkę już strasznie mocno zaciskałem rękę na uchwycie drzwi a nogami odruchowo hamowałem w podłodze
.
Właśnie wtedy ułożyliśmy we dwójkę obraz stereotypowego
zabieracza stopowiczów
-sam kierowca
-25-40 lat
-samochód kombi: najczęściej vw, audi, skoda
-jeździ dobrze i szybko (często za szybko)
W ogóle zauważyliśmy ciekawą rzecz : w terenie niezabudowanym bez obciachu śmigają tam 140-160kmh klnąc na wszystkich którzy jadą np. "tylko" 100kmh i nie można ich wyprzedzić. Natomiast w terenie zabudowanym - wszyscy jak jeden mąż 50 na godzinę jadą jak po sznurku. Podobno mandaty tam wysokie.
Kolejny kierowca to cholernie szeroko uśmiechnięty Czech który stwierdził że angielski jest do dupy i szkoda że nie znamy rosyjskiego. Dość dobrze się orientował co się dzieje w Polsce, aż w końcu zszedł na niebezpieczny temat - religia
no cóż okazało się od razu że mamy odmienne poglądy ale mimo wszystko nie wywalił nas za drzwi i jeszcze podarował wino domowej roboty na koniec - za to ja na szybko wygrzebałem Żywca z plecaka żeby się choć trochę odwdzięczyć. Niestety wina nie było nam dane spróbować bo zostało u naszych gospodarzy z kolejnego dnia, ale o tym następnym razem.
Przez Czechy cały czas kierowaliśmy się na Breclav, najbardziej na wschód wysunięte miasto gdzie mogliśmy już wjechać do Austrii. Tego wieczora złapaliśmy jeszcze ostatniego stopa (dziesiąty tego dnia - samotny kierowca w kombi), człowiek nie odezwał się praktycznie ani słowem przez całą podróż i wysadził nas na środku drogi na zadupiu gdzieś koło Hodonina.
Miejsce idealne na rozbicie namiotu
Rozglądamy się - za nami mały pieszy mostek nad drogą, więc przeszliśmy go jeszcze o 20 metrów, wspięliśmy się po zboczu i znaleźliśmy dobre miejsce na namiot. Komary cięły niemiłosiernie więc przydało się wcześniejsze rozkładanie namiotu w pokoju bo rozłożyliśmy go w parę minut i wraz z plecakami wskoczyliśmy do środka.
Dzień był wybitnie męczący, oddalibyśmy wszystko za prysznic, jedyne co mieliśmy to wilgotne chusteczki (o właśnie - warto wziąć
) - zawsze coś. Padnięci poszliśmy spać. Po jakiejś godzinie budzi nas odgłos pociągu w oddali. Potem nieco bliżej. Potem jeszcze bliżej. Potem miałem wrażenie że pociąg przewalił nam się przez środek namiotu. Okazało się że "kładka dla pieszych" niedaleko której się rozbiliśmy to był most kolejowy. Nie muszę tłumaczyć jak to wszystko słychać w namiocie.
Potem jeszcze koło 4 nad ranem słyszeliśmy w odległości kilkudziesięciu metrów dźwięki jakiegoś zwierzęcia które ciężko mi opisać, jak dla mnie był to łoś, wg dziewczyny dzik, na szczęście w nocy nie ciągnąłem tematu żeby jej zbytnio nie stresować. No cóż kto nie spał nigdy na dziko w namiocie ten nie wie jak wyobraźnia działa; dla mojej dziewczyny był to pierwszy taki nocleg. W końcu zasnęliśmy.
Do zobaczenia jutro! Będziemy jechać do Wiednia