Piątek, 24.06
Po nieudanym z powodu covida urlopie 2020 i skromnym z powodu narodzenia Wojtka zaledwie kilka miesięcy wcześniej urlopie 2021, ten 2022 miał być na serio. Przygotowania rozpoczęły się jeszcze ubiegłą jesienią. Czas jednak mija szybko i ani się obejrzeliśmy, byliśmy już w wirze znienawidzonego pakowania. A pewnego piątkowego świtu wsiedliśmy całą rodziną do auta i podążyliśmy na południe. Towarzyszyli nam w drugim aucie Fasole, których, jak zawsze, złapaliśmy gdzieś po drodze już w Czechach. Plan na podróż zakładał 1-2 przerwy na rozprostowanie dla dzieci zanim dotrzemy na międzynocleg do winnicy w Słowenii. Główna przerwa miałą przypaść na urokliwy czeski Mikulov, ale dzieci akurat spały i pojechaliśmy dalej.
Nowe Miasto Wiedeńskie - rynek
Zachód w naszej winnicy z pierwszego noclegu
Zdecydowaliśmy się na przerwę w Wiener Neustadt. Spędziliśmy jakieś 2 godziny na spacerze po głównym rynku miasta, w okolicach katedry oraz szkoły wojskowej, z której słynie to miasto, oraz pobliskiego parku. Po przerwie zapakowaliśmy się do aut i opuszczając austriacką autostradę w Ilz, przez góry dostaliśmy się do Słowenii. Tam, po dalszej godzinie jazdy dostaliśmy się na nasz nocleg w okolicy miejscowości Destrnik. Miejsce okazało się przepiękne, położone na samym wzgórzu, z pięknym widokiem na okolicę (który w pełni podziwialiśmy dopiero rano, bo wieczorem była burza i spore zachmurzenie), do tego na miejscu mieli swoje przepyszne i tanie białe wino. Żyć nie umierać. Można zaczynać urlop.
Oglądamy z Fasolą "Winning Time" - polecam
W winnicy - poranek
Sobota, 25.06
Kolejnego dnia zebraliśmy się dosyć szybko aby uniknąć korków na granicy oraz autostradzie. To pierwsze udało nam się bezbłędnie dzięki wybraniu kameralnego przejścia w górach. Niestety, po skierowaniu się na autostradę w kierunku Zagrzebia, okazało się że odcinek do Karlovaca bardziej opłaca się jechać starą drogą. Wlekliśmy się dość długo przez Jatrebarsko, ale w końcu docieramy do znanego z browaru miasta. Chcieliśmy tam zrobić dłuższą przerwę i pójść na krótkie zwiedzanie. A tu jak nie lunęło… Zerwała się taka wichura, że o żadnym dłuższym wyjściu z aut nie mogło być mowy. Wyskoczyliśmy tylko z Fasolą po szybkie zakupy i szybko schowaliśmy się w samochodach. Jak nie można zwiedzać to trzeba po prostu jechać dalej…
Dzieciaki stawały się coraz bardziej zmęczone i zniecierpliwione, ale i tak były bardzo dzielne. Na szczęście nie spotkaliśmy więcej korków i po ustaniu opadów zaczęliśmy szybko przemieszczać się na południe, a dystans do Zadaru cały czas się skracał. Na pierwszą bazę naszego urlopu wybraliśmy dom położony w miejscowości Lovinac, gmina Policznik, jakieś 20 min jazdy od centrum Zadaru. Zważywszy, że umówiliśmy się z naszymi gospodarzami na odbiór kluczy o 18, najpierw pojechaliśmy do miasta. Fasole byli w tej części Dalmacji wcześniej, my nigdy. Nasza znajomość chorwackiego wybrzeża obejmowała Istrię oraz częściowo Cres i troche Loszinj, a potem Dalmację od Trogiru po Dubrownik (oczywiście nie wszystkie miejsca). Nic dziwnego zatem, że w tym roku zdecydowaliśmy się częściowo zasypać pozostającą lukę.
Zadar - Narodni Trg i pierwsze tchnienie Chorwacji w tym roku
Te posadzki to jest coś pięknego
Zadar "droga normalna"
Dotarliśmy do Zadaru jakoś przed 15-tą i na zwiedzanie oraz obowiązkową kawę mieliśmy trochę czasu. Po zaparkowaniu w nowszej części miasta, pokonaliśmy mostek nad Jaziną i weszliśmy w mury. Od razu poczuliśmy znajomy chorwacki klimat, do którego zdążyliśmy już zatęsknić. Dla dzieci natomiast była to pierwsza styczność z tym krajem oraz z Adriatykiem. Wypiliśmy kawę w okolicach pięknego placu Narodni Trg, po czym poszliśmy na spacer. Julek zbystrzył, że w samym centrum jest wystawa ptaszników i skorpionów. No i cóż – zostało obiecane, że pójdziemy… choć jeszcze nie tego dnia. Pierwsze wrażenie jakie robi Zadar jest… mieszane. Piękne zaułki przeplatają się z mało wyszukanymi plombami. Do tego samo nabrzeże akurat było remontowane. No cóż, pierwsze śliwki trochę robaczywki, trzeba zawijać się na bazę, poznać dom, a do Zadaru jeszcze nie raz mieliśmy zawitać.
Wieczór spędziliśmy na rozpakowywaniu przy kolejnych butelkach słoweńskiego wina. Wreszcie można było się w pełni zrelaksować w towarzystwie naszych Przyjaciół.
Niedziela, 26.06
Następny ranek powitał nas, jak i kilkanaście następnych, słońcem i upałem od samego rana. Wojtek jako najmłodszy, nie schodził ze swojego standardu wstawania o szóstej i domagania się przebrania pieluchy, kaszki oraz, nowość, pójścia do basenu. Ależ to dziecko miało z tego radochę. Nasz plan dnia zakładał tego dnia wyjazd na którąś z okolicznych plaż oraz, wieczorem, wycieczkę do Zadaru – już na spokojnie. Pojechaliśmy na plażę, a właściwie to do malutkiego portu z betonowym zejściem do wody, nieopodal wioski Jovići (zdaje się, że nazywa się to Radanovac).
Nasza najbliższa plaża
Plaża koło nas
Plaża z widokiem na Welebit
Miejsce było dla nas idealne – zależało nam na ochłodzeniu się oraz snorkowaniu. W dodatku naprzeciwko mogliśmy cały czas podziwiać imponujące pasmo Welebitu. Coś wspaniałego. Po nacieszeniu się morzem i krótkim odpoczynku w domu udajemy się na „Zadar – podejście drugie”. Fasole mają sprawdzony darmowy parking 500m od Bramy Lądowej. Idziemy na wieczorny spacer, podziwiamy słynny zachód słońca a na koniec wędrujemy pod oświetlonymi murami. Zmęczeni udaliśmy się do domu, dzieciaki zasnęły w samochodzie.
Widok z murów
Pod murami
Poniedziałek, 27.06
Kolejnego dnia zebraliśmy się o wiele wcześniej i pojechaliśmy do Ninu. Dzień zapowiadał się cholerine upalnie, był chyba jednym z najgorętszych podczas wyjazdu. Zaczęliśmy od plaży przy tak zwanej “lagunie”. Hmmmmm, spodziewałem się po zdjęciach czegoś trochę ładniejszego, ale ok. Zejście do wody było bardzo łągodne i piaszczyste, nawet najmłodsze dzieci mogły się spokojnie bawić. Julek zaraz zaczął szukać w błocie małych krabów. Kiedy mu się udało to mieliśmy go z głowy na następne dwie godziny. Moją uwagę przykuły za to postacie szczelnie natarte czernym gęstym błotkiem. Super, ja też tak chcę. Wkrótce również zmieniłem się w murzyna.
W Chorwacji trzeba się pilnować ze słońcem - szybko "bierze"
Okazało się, że snorkowanie w tym miejscu nie jest wcale tak bezsensowne. Fakt, że trzeba było przedrałować chyba z 200m zanim robiło się głębiej, ale za to było całkiem ciekawe muszle i sporo podmorskiej fauny. Wyłowiłem dla Julka kilka fajnie wyglądających muszelek. Po kilku godzinach zawinęliśmy się z plaży, przestawiliśmy samochody i poszliśmy na zwiedzanie Ninu.
Nin
Nin - to ta bardziej popularna brama
Było strasznie gorąco i co chwilę musieliśmy posilać się czymś chłodnym ze sklepu, ale to był udany spacer. Miasteczko jest śliczne, bardzo spokojne, ma kilka fenomenalnych zabytków i zdecydowanie ma ten pasujący nam klimat. Mimo temperatury zwiedzanie było przyjemne, na samym końcu odwiedziliśmy jeszcze położone trochę dalej Muzeum Soli (gdzie kupiliśmy najszlachetniejszy „Kwiat Soli”), ale na zwiedzanie z przewodnikiem nie mieliśmy już motywacji. Upał jednak dał nam się trochę za bardzo we znaki. Po zjedzeniu dobrego obiadu ruszyliśmy chłodzić się w basenie. Dzień następny miał okazać się jednym z najciekawszych dni tego urlopu. W różnym tego słowa znaczeniu.
Czy Grgur z Ninu ma słone paluszki?
Nin - to ta mniej popularna brama
Wtorek, 28.06
Zaczynamy wcześnie bo już o 5 rano zbieramy się z Fasolą i starszymi chłopcami – Frankiem, Szymonem i Michałem - jedziemy wejść na najwyższy szczyt Pagu – Sv. Vid. Nie jest to żadna superpotężna góra, ale liczyliśmy na ciekawą wycieczkę z interesującymi widokami. Pag był jednym z miejsc, gdzie nie byliśmy wcześniej i chcieliśmy przynajmniej częściowo zeksplorować tę księżycową wyspę. Krótko po szóstej rano parkujemy przy drodze auto i ruszamy w górę nieml z poziomu morza. Podejście na górę nie jest długie, zaledwie 350m w pionie, ale od strony Dubravy jest dość wymagające – najpierw kilka minut po lesie, następnie stromymi i osypującymi się piargami na bardziej stabilne skały, którymi cały czas stromo w kierunku szczytowej grani. Ja szedłem z najstarszymi chłopacami, a Fasola z Michałem kilka minut za nami.
W drodze na Sv. Vid
W drodze na Sv. Vid
W drodze na Sv. Vid
Nawet tak krótkie podejście w takiej temperaturze, mimo wczesnego ranka, było mocno wymagające, zwłaszcza dla dzieci. Ze szczytu możemy podziwiać surowy krajobraz mocno rozczłonkowanego zatokami Pagu, Welebit oraz okoliczne wyspy. W koronie wysp adriatyckich po najwyższych szczytach Loszinja i Hvaru, teraz dokładam kolejny.
Na najwyższym szczycie Pagu
Na najwyższym szczycie Pagu
Na najwyższym szczycie Pagu
Po kilkunastu minutach dociera Fasola z Michałem. Kombinujemy czy nie będzie lepiej kiedy Fasola zejdzie z dzieciakami na zachodnią, łagodniejszą stronę bo zejście tymi piargami może być mało przyjemne. Ja w tym czasie schodzę jak najszybciej i przestawiam samochód w okolice Kolanu. Dokładnie tak zrobiliśmy. Muszę przyznać, że zejście nawet z kijami trekingowymi było kłopotliwe. Szedłem szybko i pewnie byłem na dole w jakieś 20 minut lub mniej, ale w pełnym słońcu czułem się jak na patelni, mimo że było przed 8-mą rano. Nie wiem jak można chodzić po tych górach w południe… Na Pagu spotkałem sporo biegaczy i rowerzystów, treningi w takich warunkach na pewno oddają… Kiedy przestawiłem samochód okazało się, że chłopakom jeszcze sporo brakuje do finiszu, więc wychodzę im naprzeciw i spotykam po jakichś 10 minutach. Kwadrans potem wracamy już samochodem na bazę i chłodzimy się w basenie.
Zejście ze Sv. Vida na zachód, w stronę Kolan
To jednak nie koniec paskich akcentów tego dnia, gdyż w większym gronie, tuż po południu, ruszyliśmy na Pag ponownie. Temperatura tego dnia była naprawdę mordercza, ale o dziwo w samym mieście Pag wiatr powodował, że było całkiem znośnie. Robimy dłuższy spacer po mieście i szukamy miejsca na rytualną kawę.
Pag - miasto
Pag - rytualna kawka musi być
Odwiedzamy też okolicę za kamiennym mostem, szkoda że stare magazyny soli są tak zaniedbane, byłaby to prawdziwa perełka. Co mogę powiedzieć o mieście Pag? Chyba spodziewaliśmy się trochę więcej. Poza ciekawym rynkiem oraz okolicami mariny, nie powalił nas jakoś bardzo. Ale i tak było sympatycznie, zawsze przyjemnie pospacerować wąskimi uliczkami wśród starych kamiennych domów.
Z taką pomocą to raczej nie "Kwiat soli" ale "Pierd soli" by wyszedł
Pag - miasto
Pag - miasto
Pag - miasto
Pag - miasto
Po powrocie na parking dobra karta zaczęła się ode mnie odwracać. Najpierw znalazłem za wycieraczką mandat za brak biletu parkingowego, który… kupiłem, tylko że spadł mi na podłogę auta kiedy zamykałem drzwi (czego wtedy nie zauważyłem). No dobra, troche po frajersku, ale pomyślałem że może napiszę odwołanie (które zostało kilka dni potem pozytywnie uwzględnione). Z Pagu mieliśmy pojechać w stronę Metajny i plaży Ruczica – w prostej linii pewnie jest to jakieś 5km, naokoło zatoki jakieś 35. Zbliżał się już wieczór i temperatura robiła się bardziej znośna. W Kolanie robimy jeszcze zakupy i zaopatrujemy się w słynny paszki syr. W Metajnie szybko znajdujemy dojazd na plażę i rozpakowujemy się na niej. Mi jednak nie w głowie było snorkowanie, czekałem na dobry moment aby ruszyć choć na chwilę na szlak turystyczny Life on Mars. Zwłaszcza, że okoliczny krajobraz naprawdę dobrze rokował. Kiedy wszyscy się już wykąpali proponuję Lili żeby poszła ze mną i żebyśmy spróbowali dotrzeć do sąsiedniej plaży Beritnica.
Pag z góry, z drogi na północ wyspy
W drodze na Beritnicę
W drodze na Beritnicę
Młodsze pokolenie na plaży Ruczica
Wziąłem do nosidła, mocno śpiącego już, Wojtka i ruszyliśmy. Po dosłownie 10 minutach zaczęła dziać się magia. Otoczenie stało się wyjątkowe. Zewsząd zaczęły się pokazywać fantazyjne formy skalne, po prostu przepiękne. Początkowo przegapiliśmy odbicie w dół do plaży i poszliśmy dalej szlakiem Life on Mars, po chwili wróciliśmy na właściwą drogę. Samo zejście do Beritnicy, zwłaszcza z nosidłem na plecach, wymagało już sporo uwagi. Plaża zrobiła na nas kapitalne, niesamowite wrażenie, którego zdjęcia zupełnie nie oddają. Postanowiliśmy, że wracamy jak najszybciej do reszty i zamieniamy się – my zostajemy z dziećmi a Alicja z Fasolą niech idą odwiedzić to piękne miejsce. W szybkim tempie wracamy na Ruczicę.
Beritnica
W drodzę na plażę Beritnica
Plaża Beritnica
Beritnica
3 charakterystyczne głazy na Beritnicy
Beritnica
Pozostała dwójka dorosłych poszła a my tymczasem spakowaliśmy wszystko do wyjazdu na bazę. Kiedy Alicja z Fasolą wracają, zrywa się naprawdę silny wiatr. Robi się powoli szaro. Usatysfakcjonowani dniem, postanawiamy, że musimy jeszcze wrócić na tę wspaniałą plażę. Ruszamy w stronę domu, niestety po kilkuset metrach stało się to, czego tak bardzo obawiałem się na tym wyjeździe. Kiedy jechaliśmy wąskimi uliczkami w stronę Metajny, musiałem zawadzić bokiem opony o jakiś wystający kamień, który przeciął oponę jak nożem. Ujeżdżam jeszcze mały kawałek i stawiam auto w jako-takim miejscu. Klops. Tragedia. Zapasu nie ma. Dojazdówki nie ma. Assistance nie ma.
Zepsuł się samochód - hurrra, nie wracamy do domu i nie idziemy spać
Próbujemy z Fasolą walczyć i podratować sytuację zestawem naprawczym, niestety bez powodzenia. Sytuacja zrobiła się nieprzyjemna – mamy szóstkę dzieci, ściemnia się a my jesteśmy 80km od domu. Decydujemy, że Fasole zabierają naszych starszych synów na bazę, my zostajemy z Wojtkiem. Fasola przyjedzie po nas drugim kursem, a jutro będziemy ratować sytuację. To miał być długi wieczór. O 22 ekipa zaczyna powrót z Metajny, my natomiast musieliśmy zająć się Wojtkiem. Trochę siedzimy w tawernie, trochę spacerujemy, najmłodszy wkrótce zasypia w wózku a my… czekamy. Obawiałem się jak Fasola zniesie samotną jazdę na zmęczeniu, ale twardy jest. O 1 w nocy jest po nas z powrotem i ruszamy. Mimo usilnych prób podtrzymania jakiejś rozmowy, sam czuję że zasypiam w samochodzie. Trasę za mostem pamiętam jak przez mgłę, chyba próbowałem coś mówić, ale bardziej przypominało to bełkot pijanego. Fasola na szczęście był w dobrej formie i wizyta na Pagu 3 razy podczas jednego dnia nie zrobiła na nim większego wrażenia. O 2:40 wróciliśmy do domu i położyliśmy się spać. Rankiem trzeba było rozwiązać spory problem…
Środa, 29.06
Po wykonaniu kilku telefonów udało mi się załatwić transport auta lawetą do Pagu i zakup nowej opony. Niestety opona miała być gotowa dopiero na następny dzień, co oznaczało że jesteśmy 1,5 urlopowego dnia w plecy. Tuż po południu wracamy do Metajny, gdzie miejscowy mechanik wyciąga mój samochód z miejsca nocnego postoju. Sposób w jaki manewrował holownikiem po tych wąskich uliczkach zasługuje na podziw. Po odstawieniu auta do Pagu i zrobieniu zakupów wróciliśmy na bazę. Reszta ekipy po południu pojechała jeszcze na naszą znajomą z pierwszego dnia plażę posnorkować, a ja zostałem w tym czasie w domu ze śpiącym Wojtkiem. Wieczór w sumie bez historii.
Lokalna flora
Wojtek czasem trochę przesadzał z Karlovaczko
Czwartek, 30.06
Kolejnego dnia tuż po południu dostajemy cynk, że samochód jest do odbioru. Fasola udaje się ze mną na Pag po raz (jego) piąty. W tym czasie w ich aucie zapala się kontrolka od naprawianego tuż przed wakacjami ad-blue… Słodko. Ale nic to. Jakoś sobie poradzimy. Podczas drogi z powrotem, mając świadomość że raczej jest to nasza ostatnia wizyta na wyspie, wysiadamy przy fortyfikacjach przy moście i robimy zdjęcia. Widoczność jest doskonała, krajobrazy wokół świetne.
Paski Most
Wieczorem pojechaliśmy jeszcze do Zadaru. Zabrałem dzieciaki na obiecaną wystawę pająków, potem idziemy podziwiać zachód słońca z dzwonnicy katedry św. Anastazji, a następnie po prostu dajemy się ponieść magii wieczornych zadarskich uliczek. Był to zdecydowanie najfajniejszy spacer po tym mieście. Tym razem zrobiło ono na nas zdecydowanie lepsze wrażenie i odkryliśmy sporo zaułków, które wcześniej nam umknęły. Usatysfakcjonowani wróciliśmy na nocleg. Śpiące dzieciaki znów trzeba było wyciągać z samochodów.
Zadar - zachód słońca z wieży Katedry św. Anastazji
Zadar - zachód słońca z wieży Katedry św. Anastazji
I już po zejściu
Piątek, 1.07
Następny ranek to szybkie pakowanie i wyjazd na plażę. Długo się zastanawialiśmy czy nie wrócić na Beritnicę. Zdecydowaliśmy jednak, że nie chce nam się jechać aż tak daleko. Wybieramy jedną z małych plaż nieopodal wioski Vrsi, całkiem blisko naszej bazy. Ostatnie kilkaset metrów dojazdu do parkingu wiedzie po szutrze, Fasole pojechali, my odpuściliśmy. Końcowe metry tak czy inaczej trzeba jednak pokonać pieszo.
Plaża w okolicach Vrsi
Plaża w okolicach Vrsi
Plaża w okolicach Vrsi
... i upalny piknik po plażowaniu
Sama plaża okazuje się malutka, ale bardzo urokliwa. Wieńczy wąską, kameralną zatoczkę. Snorkowanie tam to była prawdziwa petarda. Fantastyczne życie podwodne, dużo porośniętych skał, kolorowe ryby, kraby, czad. Po chwili biorę Wojtka na ręce i ruszam wysokim brzegiem morza na zachód w kierunku kolejnej zatoki. Fasola towarzyszy mi płynąc na supie. I tak sobie suniemy kilkaset metrów – ja z Wojtkiem na rękch ścieżką po skałach a Fas wodą. Wokół nas kapitalna przyroda, nieskazitelny Adriatyk a w tle Welebit. Coś pięknego. Do sąsiedniej zatoki z większą plażą jednak nie dotarliśmy, było za daleko, po niespełna kilometrze wróciliśmy do naszej zatoczki. Jednak godzinę później powtórzyłem całą operację w drugą stronę. Miałęm okazję zrobić Fasoli i dzieciakom, które zabrał na supa, kilka fajnych zdjęć. Był to bardzo upalny dzień i wczesnym popołudniem zdecydowaliśmy się na odwrót. Był jeszcze pomysł na eksplorowanie sąsiedniej plaży i charakterystycznej wysepki z kościołem, ale z powodu upału zwyczajnie odpuściliśmy. Zrobiliśmy krótki piknik w jednym z nielicznych zacienionych miejsc i pojechaliśmy na bazę. Późnym popołudniem, mając świadomość że jest to ostatnia okazja, chciałem wyskoczyć na kilka godzin w Welebit, mając upatrzony krótki szlak na widokową Anicę Kuk. Kiedy Alicja poszła spać z Wojtkiem, a starsze dzieci bawiły się w basenie, zacząłem się pakować. I mniej więcej w tym samym momencie zaczęło grzmieć a góry przykryły chmury. Cóż… nie pisany mi Welebit. Pewnie gdyby nie awaria koła to znalazłbym czas na wyskoczenie w gory. A tak… będzie jeszcze kiedyś okazja. Następny dzień z kolei to już półmetek naszego urlopu i przenosiny dalej na południe z okolicę Splitu i Omisza.
Sobota, 2.07
Do kolejnym pakowaniu – nie wiem dlaczego sami sobie to robimy tyle razy – pojechaliśmy jeszcze odwiedzić punkt widokowy and kanionem rzeki Zrmanja, który znajdował się jakieś 20 min drogi od nas. Miejsce jest ciekawe, ładne krajobrazowo, aż szkoda że nie mieliśmy możliwości pospacerować nieco dłużej krawędzią kanionu. Plan na resztę dnia był jednak napięty, gdyż zakładał zwiedzanie po drodze Szybenika i Primosztenu.
Kanion rzeki Zrmanja
Szybenik
W tym pierwszym mieście byliśmy już 7 lat temu i nie mieliśmy z Alicją najlepszych wspomnień – pamiętaliśmy strasznie obskurne bloki bardziej niż piękno katedry. Być może było to efektem tego, że odwiedziliśmy to miasto wracając już do Polski bezpośrednio z Dubrownika, a przecież każde miasto zwiedzane po Dubrowniku wypadnie blado. Ale czasem trzeba w jakieś miejsce powrócić żeby móc ugruntować swoją opinię lub zmienić zdanie. Tym razem to była zdecydowanie ta druga opcja. Szybenik pokazał nam swoje fajniejsze oblicze. To był naprawdę urokliwy spacer. Stara część miasta wydała nam się zwarta, ładna, spójna i przyjemnie się po niej spacerowało. Na płatne zwiedzanie katedry również poszliśmy.
Szybenik
Sklepienie chrzcielnicy Katedry w Szybeniku to prawdziwy majstersztyk Juraja Dalmatinaca
Szybenik
Szybenik
Po wyjechaniu z Szybenika nie wjechaliśmy z powrotem na autostradę, lecz kontynuowaliśmy podróż starą Jadranką. Ten odcinek był naprawdę efektowny i przyjemnie się nim jechało. Co za kontrast w porównaniu do surowych krajobrazów Pagu chociażby. O samym Primosztenie słyszałem, że jest to jedna z perełek chorwackiego wybrzeża i punkt konieczny do zobaczenia. Gdzieś również widziałem porównania np do Rovinja, z racji położenia na półwyspie o charakterystycznym owalnym kształcie. Hmmm. Być może na Primoszten nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu, ale na mnie jakiegoś ogromnego wrażenia nie zrobił. Ciekawy był widok z cmentarza położonego na wzgórzu, ładne były domy umiejscowione nad samą wodą, ale przede wszystkim Primoszten jest przemalutki. Ma się wrażenie, że można go „zlatać” w dosłownie 15 minut. Co zapamiętamy pozytywnie to lodziarza, który tworzył dla dzieciaków ze zwykłych lodów gałkowych i wafelków prawdziwe perełki – koguciki i inne tego typu rzeczy. Tuż przy głównej bramie. Polecamy.
Szybenik
Primoszten
Primoszten
W Primosztenie jedliśmy za to bardzo dobre i wcale nie tak drogie owoce morza. Po wyjeździe z miasteczka już solidnie zmęczeni kontynuowaliśmy drogę w kierunku Trogiru i Splitu. Kiedy jechaliśmy przez to ostatnie miasto w naszej głowie narodziły się wątpliwości, nawigacja pokazywała mniej niż 10km do celu (miejscowość Srinjine) a my nadal byliśmy w nieciekawych przedmieściach. Obawy okazały się jednak płonne gdyż po chwili wjechaliśmy w góry i sama miejscowość jak i kwatera okazały się, jak na nasze potrzeby, fantastyczna. Wieczór spędziliśmy, a jakże, na odkrywaniu zalet nowego miejsca, rozpakowywaniu się i piciu wina.
Niedziela, 3.07
Plażowanie a wieczorem wycieczka do Omisza – to był prosty plan na dzień następny. Pojechaliśmy na plażę do Stanići – no i cóż można powiedzieć – było sympatycznie, ale żeby jakiś hit to był to nie. Snorkowanie skromne, trochę bujniejsze życie pod skałami. Z małym niedosytem zawinęliśmy się do bazy.
Na plaży w Stanići
Na plaży w Stanići
Po posiłku i ochłodzeniu się, kiedy temperatura zaczynała spadać, pojechaliśmy do Omisza. Planem było wejście na Forticę położoną 300m w pionie nad miastem. Poszliśmy wszyscy, najmłodsze dzieciaki w nosidłach, reszta samodzielnie. Pomimo dość późnej pory - zaczęliśmy podejście przed 19-tą, pot dosłownie się z nas lał. Kilkanaście kilogramów na plecach i strome podejście w temparaturze powyżej 30 stopni jest świetną kombinacją. Na górę dotarliśmy po niespełna godzinie. Okazało się, że mamy dosłownie 10 minut na zwiedzanie, gdyż niedługo zamykali. Podziwiamy widoki na adriatyckie wybrzeże, góry Mosor oraz omiski port. Z wieży były naprawdę fajne widoki.
Podejście na Forticę
Masyr gór Mosor widziany z podejścia na Forticę
Widok na Omiską Dinarę ze szczytem Kula (chyba)
Na najwyższej wieży
Schodziliśmy nieco naokoło, na drugą stronę, aby uniknąć stromego pokonywania zbocza w dół. Szlak był faktycznie trochę łągodniejszy, ale dłuższy i żmudny. Do Omisza schodzimy kiedy zaczynało się robić mocno ciemno. Ależ tłumy wyległy wtedy na ulice! Odpuściliśmy dłuższe zwiedzanie miasteczka, zrobiliśmy krótki spacer w stronę samochodów i zjechaliśmy na bazę.
Wieczorne zejście do Omisza
Poniedziałek, 4.07
Dnia kolejnego rankiem w planach miałem samotną wycieczkę górską. Chciałem jechać w Biokovo i najchętniej wejść na Sv. Ilija, jednak Alicji nie uśmiechało się zajmować wszystkimi dzieciakami przez bite pół dnia. Postawiłem na bliższy i krótszy cel – szczyt Sv. Jure (Kozik), górujący nad wschodnią częścią Mosoru, piękny szczyt, który dokładnie mogliśmy obejrzeć z podejścia na Forticę. Byłem uzbrojony w dokładną mapę turystyczną Omiskiej Dinary także nie przeczuwałem większych problemów orientacyjnych. Zebrałem się szybko przed 5 rano obiecując że na 9 będę z powrotem. Alicja tylko się uśmiechnęła i skwitowała „no zobaczymy”.
Starałem się zostawić auto jak najwyżej ale jednocześnie nie wjeżdżać w miejsca skąd wyjazd mógłby być utrudniony. W rezultacie parkuję w miejscowości Gata przy głównej drodze. Idę w górę przez wioskę i nic nie wskazuje dalszych problemów. Niestety, okazało się że oznakowanie we wsi woła o pomstę do nieba. Widzę wysoko nad sobą Kościółek Św. Iwana i wiem że najpierw muszę tam dotrzeć. Mogę iść regularnymi ulicami – mocno naokoło, lub próbować trzymać się szlaku. Wybrałem tę drugą opcję co było dużym błędem. Motałem się w te i we wte szukając szlaku czy śladów ścieżek, darłem przez jakieś ostre krzaczory itp. Kwintesencja bałkańskiej górskiej przygody.
W pewnym momencie będąc już mocno zniechęcony i zastanawiając się czy nie zawijać się do domu do chłodnego basenu, wychodzę do położonej nieco wyżej opustoszałej wioski i idąc między zagrodami spotykam starszego pana pielącego poletko. „Sveti Ivan? Crkva? Sveti Jure?” – pytam pokazując kierunek kościoła a potem szczytu. Pan potwierdza, a kiedy chciałem odejść mówi do mnie głośno: „Pas! Pas!” Zastanawiam się gorączkowo o co może chodzić, ale nic mi nie przychodzi do głowy. I wtedy pan zaczyna szczekać. No tak! Oczywiste, jaki ciemny jestem! No to jak wyżej są jakieś duże pasterskie psy to mam po wycieczce. Idę wyżej i skręcam w lewo w miejscu wskazanym przez pana. Szlak zresztą tak prowadzi. Już z daleka słyszę ujadanie burków. Siadam wściekły na kamieniu. Nie lubię dużych psów i nie mam z nimi doświadczenia. Nie wiem do końca jak się zachować i nie umiem odczytać ich zachowania. Szlag, chyba mam po wycieczce.
Wyciągam wodę i myślę co robić dalej skłaniając się ku odwrotowi. Zresztą, robiłem półtorej godziny 200m w pionie. Powinienem był to zrobić w 15 minut. Mam mało żarcia, nie za dużo picia, myślałem że będzie to szybka akcja a jest 6:30, na szczyt mam 800m w pionie. Do tego mało snu i sporo wina dzień wcześniej. Czuję się słaby i niechęcony. Chcę podnieść tyłek i zawrócić, a w tym momencie ujadanie zbliża się a po chwili widzę pasterza z kilkunastoma krowami, właściciela psów. Chyba nie miałem zbyt pewnej siebie miny bo mówi, że spokojnie, on przywoła psy i mogę iść. No dobra, to już głupio zawrócić. Idę. Okazało się, że kawałek dalej są kolejne burki, jeszcze większe, na szczęście uwiązane. Bez przeszkód docieram do kościółka. Stamtąd szlak miał się piąć już stromo w górę, ale obawiałem się że jeśli oznakowanie jest takie jak na dole to nie ma szans. Na szczęście oznakowanie było wyżej perfekcyjne. Mijam szlakowskaz „Sv. Jure 3h” i myślę sobie grubo. Za 3h najwyżej to ja muszę być koło samochodu. Czy to możliwe?
Wyżej pojawiły się widoki na wybrzeże, Omisz oraz Bracz
Charakter grani z tymi krasowymi skałkami i ostrą roślinnością nie jest zbyt wyodny do chodzenia
Widok na południowy wschód, Biokowo widać ledwo ledwo, szkoda
Zaczynam strome jak szlag podejście stokami gór Mosor. Wedle mapy powinienem najpierw iść w górę delikatnie trawersując zbocze na zachód, następnie przewinąć się przez mało wybitne żebro, skręcić w prawo pod kątem prostym, podejść jeszcze jakieś 200m w pionie i tam szlak się rozwidlał. W lewo dalszy trawers w stronę wierzchołka, w prawo na grań ale dużo dalej od szczytu. Mocniej nacisnąłem kijki i podkręciłem tempo. Teren był mało przyjazny, ale szedłem szybko. Po kilkunastu minutach pot z kompletnie przemoczonego daszka czapki zaczął miarowo kapać przed moją twarzą. Otwierały się na południe coraz szersze widoki na otoczenie Omisza, port, Forticę, wyspę Bracz. Po niespełna godzinie byłem w miejscu, gdzie powinno być rozwidlenie szlaków. Ale żadnego rozwidlenia nie było. Porządnie oznakowany był jedynie szlak na grań, daleko od wierzchołka. To mnie trochę podłamało – droga będzie przez to dłuższa. W godzinę od kościółka osiągnąłem grań. Tutaj ścieżka zmieniła swój charakter – grań tworzyły syfiaste krasowe skałki, ostre jak cholera, pełne dziur, poprzetykane równie ostrą roślinnością. Ech. Wychodzę na pierwsze spiętrzenie i wątpliwości rosną. Nawet nie widzę wierzchołka Sv. Jure... Według mapy to jest ok. kilometra takiej grani. Do tego widoczność jest słaba – niestety mam pecha. Góry są mocno zamglone, Biokowo ledwo majaczy na horyzoncie. Widok w stronę Splitu i najwyższego szczytu pasma – Velikiego Kabala, pewnie jest lepszy bo ze słońcem. Dobra, i tak się spóźnię. Idę. Zbieram się jeszcze raz i w dwadzieścia minut staję na wierzchołku. A jednak wszedłem.
Kaplica na szczycie Sv Jure (Kozika)
Ze szczytu na Omisz i okolicę
Dalsza część grani w kierunku Velikiego Kabala zachęcała wręcz do wędrówki
Punkt 8 rano, słońce już wściekle piecze. Dzwonię głośno przykościelnym dzwonem. Otwieram puszkę szczytową i wyciągam zeszyt. Niezbyt dużo ludzi tu łazi. Ostatni Polacy – pod koniec maja. Widok w stronę Splitu – takie sobie, zamglenie. Ale dalsza część grani w stronę Velikiego Kabala wygląda kapitalnie. Aż by się chciało pójść dalej. Na szczycie siedzę kwadrans. Następnie zaczynam szybkie zejście. Odcinek graniowy jest mega upierdliwy, kiedy osiągam punkt zejścia na południowe stoki to mocno przyspieszam. W ciągu niespełna godziny jestem znów przy kościółku na dole – także zamiast 3h w górę szedłem 2h50 w obie strony z 15 minutami na szczycie. Zastanawiam się czy psy wróciły już z pastwiska, okazuje się że tak, ale dość spokojnie przechodzę między nimi i nic się nie dzieje. Może nie jest to takie trudne? Zastanawiam się którędy do samochodu ale zdecydowałem się trzymać normalnych asfaltowych ulic. I do auta zbiegłem w 15 minut. Dlaczego nie zrobiłem tak rano? Kilka minut przed 10-tą melduję się na bazie.
Dziewczyny przygotowywały tego dnia takiego grilla, że klękajcie narody. Posiadówa trwała całe popołudnie. W międzyczasie miałem jeszcze wyskoczyć z Wojtkiem w wózku do oddalonego o jakieś 800m sklepu. Po drodze świetnie było widać wierzchołek Sv. Jure. Jak można by było być tam teraz, kilka godzin później, w o wiele wyższej temperaturze? Nie wiem. W tym skwarze dla mnie wizyta w sklepie była wyzwaniem. Wieczorem jedziemy na spokojny wieczorny spacer po Omiszu. Na miejscu jednak się okazuje, że ludzi jest tyle, że chodzenie po starej części miasta naprawdę sprawia problem. Wypiliśmy tylko rytualną kawę i zjedliśmy pyszne ciastka w kameralnej cukierni po czym poszliśmy na spacer na główki portowe, gdzie było sporo spokojniej.
W Omiszu zaserwowano nam naprawdę niezłe słodkości
Spacer po główce portu w Omiszu
Spacer po główce portu w Omiszu
Spacer po główce portu w Omiszu
Wtorek, 5.07
Trogir był naszym celem na dzień następny. Już od rana było czuć, że upał ani myśli odpuścić. Znaliśmy to miasto z wizyty sprzed siedmiu lat, kiedy to zrobiło na nas duże wrażenie. I w pełni się to potwierdziło. Trogir jest naprawdę sympatyczny, zadbany, ma masę pięknych zaułków. Co prawda na głównych placach miasta było bardzo dużo ludzi, ale po raz kolejny daliśmy ponieść się wąskim uliczkom i kamiennym domom. Po półgodzinnej powolnej włóczędze dotarliśmy pod Twierdzę Kamerlengo, którą pamiętaliśmy z Alicją z poprzedniej wizyty. Fasole zabrali starsze dzieci i poszli zwiedzać obiekt, my natomiast z najmłodszymi poszliśmy pokręcić się w okolicach Rivy. Jest ona naprawdę bardzo efektowna, a spacer był czystą przyjemnością.
Trogir
Trogir
Trogir - wieża zegarowa
Trogir
Trogir
Trogir - Riva
Trogir - Riva
Trogir
Po skończeniu zwiedzania miasta kolejnym krokiem miało być przejechanie na wyspę Ciovo na wcześniej upatrzoną plażę w okolicach miejscowości Okrug Donji. Mieliśmy nadzieję na fajny teren do snorkowania w skałkach, ale znów się trochę zawiedliśmy. Może nie potrafimy szukać? Było średnio, nie zagrzaliśmy długo miejsca na tej plaży, wczesnym popołudniem byliśmy już w domu. Dnia kolejnego chcieliśmy pojechać na plażę, która wreszcie spełni nasze oczekiwania.
Środa, 6.07
Po południu ruszyliśmy za Makarską uzbrojeni w wiedzę jak zejść z Kauflandu do plaży Nugal. Z tego co kojarzę była to pierwotnie plaża dla naturystów, teraz jest podzielona pół na pół. Samo dojście do plaży dość kłopotliwe z małymi dziećmi, zwłaszcza na odcinku „przez płot”, następnie prowadzące przepiękną ścieżką ponad klifami. Ta ścieżka była zdecydowanie bardziej urokliwa niż sama plaża.
W drodze na Makarską Riwierę
Najciekawszym w plaży Nugal było samo dotarcie do niej
Widoki na Adriatyk, Góry Biokowo, Półwysep Peljeszac, Hvar i okolice – cudo. Sama plaża – średnio. Do snorkowania - słabo, nie za wiele się tam działo pod wodą, ludzi strasznie dużo, w tym sporo małolatów palących szlugi i puszczających muzykę, każdy swoją. Posiedzieliśmy godzinę i odpuściliśmy. Aaaa, nie wspomniałem. Nie pamiętałem jakie z Jadranki są fantastyczne widoki na Riwierę Makarską, prawdziwa petarda. Warto było się zatrzymać i porobić zdjęcia.
Czwartek, 7.07
Dzień następny miał być ostatnim – niestety – podczas którego robiliśmy sensowną wycieczkę. Postanowiliśmy płynąć na wyspę Bracz i zaplanowaliśmy tam sobie kilka punktów do zobaczenia. Zdawałem sobie sprawę, że to może być ciężki dzień dla dzieciaków, bo najpierw samochodem do Splitu, potem prom, następnie intensywne zwiedzanie na wyspie i to samo w drugą stronę, ale – niech tam, w końcu jesteśmy na urlopie. Zbieranie rano nie należało do tych najłatwiejszych (gdzie jest smoczeeeeeek???!!!!) i niezłym fartem zdążyliśmy na prom do Splitu. Na następny przyszło by czekać półtorj godziny.
Po Cresie i Loszinju 12 lat temu oraz Hvarze i Korczuli 7 late temu, odwiedzamy kolejną adriatycką wyspę. Sam rejs trwał niespełna godzinę, szybko zleciało i ani się obejrzeliśmy a już spacerowaliśmy po pięknym kameralnym Supetarze. Ależ spokój... Ależ pięknie. Jednak wyspy mają swój klimat... Jak nam się ten Supetar podobał – szczególnie okolice kościoła i nabrzeża. Można było by tam chodzić i chodzić.
Supetar
Supetar
Supetar
Supetar
Supetar
Supetar
Ale inne atrakcje również na nas czekały. Z Supetaru pojechaliśmy na punkt widokowy na Vidovej Gorze. Widok stamtąd to prawdziwa pe-tar-da. Widoczność tego dnia była wyśmienita. Na wyciągnięcie ręki mieliśmy Hvar z rozczłonkowanym półwyspem Kabal oraz najwyższym szczytem Sv. Nikola, na którym z Alicją byliśmy 7 lat wcześniej. Dalej Peljeszac ze szczytem Sv. Ilija, na którym niestety nas nie było. Po prawej wyspa Vis i jeszcze jakieś wysepki. A po lewej na ostatnim planie to nawet nie wiem co to było. Mljet chyba jest za płaski. Lastovo? Po lewej piękne wybrzeże kontynentalne, Biokowo. Wydaje mi się, że rozpoznałem również masyw Dinary z najwyższym szczytem Chorwacji – Sinjalem.
Widok z Vidowej Gory
Vidova Gora
Widok na Hvar
Chłonęliśmy ten widok i śmigaliśmy z aparatami dłuższą chwilę. Zdecydowanie jest to punkt obowiązkowy na Braczu. Z góry patrzyliśmy ponadto na Zlatni Rat i toczyliśmy burzliwą dyskusję „czy warto?” Wszyscy twierdzili, że „pewnie nie”, ale „w sumie jak już jesteśmy tu..”. Tak czy inaczej chcieliśmy pojechać do Bolu, tylko zastanawialiśmy się czy chcemy iść na plażę przy klasztorze św. Dominika czy jednak na ten Zlatni Rat pojechać. No i w końcu pojechaliśmy.
Zlatni Rat - zbliżamy się
No więc – z plaży jest całkiem ładny widok. W kamykach jest pełno muszelek, fajnie było pozbierać. I to tyle z plusów Złotego Rogu. Nazywanie tej plaży najpiękniejszą w Chorwacji jest nieporozumieniem, ale wiadomo, że pieniądze są pieniędzmi i reklamę trzeba robić. Ogólnie jedno z tych miejsc gdzie się było, wyrobiło sobie opinię i nigdy się nie wróci.
Nie był to jednak koniec naszego szwendania po wyspie. Z Bolu obraliśmy kurs na północ i pojechaliśmy do Pucziszci. Ta miejscowość, położona nad głęboko wciętą wąską zatoką (minimalnie mi to Stari Grad na Hvarze przypominało. A może Jelsę... już nie pamiętam sam) od razu przypadła nam do gustu. Wspaniale było po niej pospacerować. Lekkim zgrzytem było to jak nas chciał lodziarz orżnąć na wielkości gałki, ale niech tam. Potem wypiliśmy w innym miejscu pyszną kawę. Pucziszća jest super. W drodze powrotnej do Supetaru mijaliśmy jeszcze Postirę, ale już się nie zatrzymywaliśmy. Ten dzień i tak nieźle był przeładowany wrażeniami.
Pucziszća
Pucziszća
Pucziszća
Wracamy promem
Piątek, 8.07
Piątek drugiego tygodnia urlopu to już czas pakowania. Zaczęło się rano silnym wiatrem i deszczem. Hmmmm, ciekawa odmiana, odzwyczailiśmy się. Po deszczu mieliśmy jechać na zwiedzanie Splitu, które trochę odwlekaliśmy w czasie. I w końcu pojechaliśmy po deszczu, ale tak późno, że chyba w międzyczasie wpadli na ten sam pomysł wszyscy ludzie w promieniu 50km. Dodatkowo w mieście miał akurat miejsce jakiś popularny festiwal muzyczny. Wewnątrz murów Pałacu Dioklecjana ludzi było tak dużo, że zwiedzanie nie miało najmniejszego sensu. Szkoda... stracony dzień. Co prawda wszyscy już wcześniej w Splicie byliśmy, ale lepiej już było czilować z winem na bazie niż tracić czas. Trzeba było wygospodarować wcześniej jakiś wieczór na spacer po tym mieście.
Sobota, 9.07
W sobotę wyjeżdżamy o 5 rano bo chcemy uniknąć korków na autostradach oraz kolejki na granicy. Nadal bardzo mocno wiało, w okolicy Welebitu trudno mi wysiąść z samochodu, a Fasole jadący przodem widzieli jak komuś wyjeżdżającemu z tunelu Sveti Rok zerwało pokrywę boksa dachowego. Było naprawdę czujnie. Po wyjeździe z Chorwacji nieco się uspokoiło. Po drodze zwiedzaliśmy jeszcze słoweński Ptuj, gdzie jedliśmy pyszną pizzę i weszliśmy sobie na wzgórze zamkowe.
Ptuj
Fasole tu też mają ładne zdjęcie
Ptuj
Ptuj
Ptuj
Potem pojechaliśmy jeszcze po wino do naszej winnicy z pierwszego noclegu – było tak dobre, że nie mogliśmy się powstrzymać i wzięliśmy odpowiedni zapas. Dalsza jazda była bardzo mocno nużąca. Na nocleg w Czechach dojeżdżamy po 870km i 14h jazdy brutto. Podziwiam dzieciaki, że zniosły to tak dobrze. Ja w pewnym momencie przed Wiedniem miałem taki kryzys, że przyjąłem 3 espresso na jednym MOPie aby móc jechać dalej. Następnego dnia mieliśmy być już w domu...
Niedziela, 10.07
Zanim ruszyliśmy w kierunku Polski chcieliśmy jeszcze coś sobie obejrzeć w okolicy. Pierwotnym planem był Mikulov, jednak najpierw podjechaliśmy do Lednic pod pałac, po czym stwierdzając że dzieci śpią i nie chcemy ich budzić, ruszyliśmy w stronę Ołomuńca. W mieście tym mieliśmy chwilę pospacerować, odpić rytualną kawę i ruszyć dalej. Miasto okazało się jednak tak urokliwe i interesujące, że spędziliśmy w nim chyba z 5 godzin. Centrum Ołomuńca jest zbudowane z dużym rozmachem i zawiera perełki architektury, szerokie miejskie place i bardziej kameralne zaułki. I jest naprawdę duże.
Ołomuniec - Kolumna Maryjna (na Dolnym Rynku jest podobna ale mniejsza) jest chyba najbardziej charakterystycznym punktem miasta. Niestety, jest trochę zaniedbana, odczyszczenie by się przydało
Ołomuniec jest ponoć mocno pro-LGBT
Ołomuniec - Górny Rynek
Ołomuniec - Górny Rynek
Ołomuniec - Górny Rynek
Ołomuniec - Górny Rynek
Ołomuniec - Górny Rynek
Ołomuniec - Górny Rynek
Ołomuniec - idziemy w stronę katedry
Ołomuniec - katedra
Ołomuniec - ogród botaniczny nad Morawą
Z Górnego Rynku pod katedrę, następnie przez obiekty diecezjalne i ogrody, przez ogród botaniczny po Rynek Dolny – taka mniej więcej była nasza trasa i był to kawał drogi. Ołomuniec nieoczekiwanie stał się odkryciem wyjazdu i jednym z najfajniejszych punktów. Zwłaszcza, że był totalnie inny od tego do czego się przyzwyczailiśmy przez poprzednie 2 tygodnie.
Wczesnym wieczorem byliśmy już w domu i kolejna przygoda się skończyła. Nasze dzieci są super do podróżowania. Nasi Przyjaciele sprawiają że jest ciekawiej do kwadratu i weselej do sześcianu i zawsze możemy na nich liczyć choćby nie wiem co, a moja Żona jest najcudowniejsza na świecie.
Byliśmy trzeci raz w Chorwacji i wydaje mi się, że na razie mamy dosyć. Są już pewne pomysły na następny rok. A ten wyjazd? Uważam, że jak na wyjazd z takimi maluchami to było super intensywnie i naprawdę dużo zrobiliśmy. Jestem bardzo zadowolony. Mam nadzieję, że reszta przywiozła do domu same pozytywne wspomnienia.