Śpią na Cykladach zatoczki wśród skał.
Gdybyś obudzić je chciał,
Niech rybaka łuską lśniąca łódź
Gdzieś pośród głazów, co wrogiem twych burt,
Wskaże bezpieczny ci nurt.
W jej kilwater jacht bez trwogi rzuć.
Późnym latem 2018, kiedy wspominałem jeszcze poprzedni wyjazd w Tatry, zgadało mi się z sąsiadami z bloku o wyjazdach do Grecji. Do tamtej pory ten kraj kojarzył mi się przede wszystkim z odpoczynkiem na wyspach. Jeśli chodzi o kontynentalną część to miałem jakieś mgliste pojęcie o Riwierze Olimpijskiej, Meteorach i może o Chalkidiki. Nasi sąsiedzi regularnie jeżdżą natomiast na Peloponez, i to część bliższą Atenom. Z czystej ciekawości zacząłem czytać o tym zakątku świata. Wkrótce potem pomyślałem, że musi być to kapitalne miejsce, coś idealnego dla nas na wakacje. Podzieliłem się ideą z żoną, a potem z Zielakami. Trafiło na bardzo podatny grunt. Czy damy radę zorganizować taki wyjazd z małymi dziećmi? Z naszymi – pewnie że damy.
W połowie października, będą po lekturze dwóch przewodników i niezliczonych materiałów w sieci, mieliśmy już kupione bilety lotnicze z Katowic do Aten i z powrotem, oraz zarezerwowane noclegi – pierwszy tydzień w okolicach miejscowości Galatas zwanej przez Franka pieszczotliwie „Galotami”, na północno-wschodnim „palcu” Peloponezu, a drugi tydzień tuż koło Monemwazji, na „palcu” południowo-wschodnim. Termin – druga połowa maja.
Zima jak to zima – 5 miesięcy narzekania na pogodę i pstryk – mamy wiosnę. Ani się obejrzeliśmy jak trzeba było się pakować. 19 maja budzimy się o barbarzyńskiej godzinie – 2 nad ranem i ruszamy do Katowic na poranny lot. Dla naszej dwójki latorośli był to pierwszy lot w życiu, dla Franka wiązało się to ze sporymi emocjami.
Ateny drżały już oddechem ulic rozpalonych,
Gorącem słońca tysiącletnich wacht,
Gdy zapatrzony w srebro masztów wiosną otulonych
Z Marina Kalamaki nasz wypływał jacht.
19. maja, Wrocław, Katowice, Ateny, Galatas
W Atenach wylądowaliśmy ok 9 rano miejscowego czasu. Plan zakładał szybkie ogarnięcie formalności związanych z wynajęciem samochodu i kilkugodzinne zwiedzanie miasta. Agent wypożyczalni samochodów podejmuje nas spod hali przylotów i wiezie kilka kilometrów do siedziby firmy. Tam niestety nie obyło się bez problemów. Nie chciała mi przejść płatność kartą kredytową a była wymagana kaucja. Specjalnie kilka tygodni przed wyjazdem podniosłem jej limit, ale mimo tego coś nie działało. Robi się nerwowo, byliśmy zmęczeni po jeździe do Katowic i locie, a dzieci były znudzone. W końcu dodzwoniłem się do infolinii banku i okazało się, że przyczyną są limity na pojedynczą transakcję (dlaczego nikt mi o nich nie powiedział wcześniej, kiedy dokładnie opisywałem jakiego rodzaju operację chcę wykonać tą kartą?). Konsultant aktualizuje moje ustawienia i twierdzi, że powinno zadziałać od razu. Ale tak nie jest. Terminal wyświetla ten sam błąd. W końcu jestem zmuszony po prostu wykupić dodatkowe ubezpieczenie (ponad 300 euro) żeby w ogóle móc wypożyczyć samochód. Pal sześć już pieniądze, jesteśmy na starcie zdenerwowani, nie tak miało się to zacząć.
Później niż zamierzaliśmy udajemy się w stronę stacji metra Nerotzjatissa. Parkujemy samochody i jedziemy stamtąd czerwoną linią metra do serca Aten – placu Monastiraki. Julek śpi mi na rękach, ludzie się do nas uśmiechają, ustępują miejsca. Naprawdę serdeczne jest podejście Greków do dzieci, a my – rodzice - obrywamy rykoszetem. Jedziemy starym, pomazanym składem przez przedmieścia, naziemną kojeką. Dopiero przed samym centrum, przed placem Omonia, pociąg wjeżdża do tunelu. Ateny to prawdziwe morze podobnej, kilkupiętrowej zabudowy. Sam plac Monastiraki to prawdziwy tygiel. Kolory, zapachy... Jest trochę egzotycznie. Wokół nas gwar i szum. Chcemy po pierwsze znaleźć coś do jedzenia, w tym celu wchodzimy do dzielnicy artystycznej – Psyrri. Sporo sztuki na ulicy, trochę zieleni, całośc lekko przykurzona i raczej zaniedbana. Takie greckie Nadodrze.
1. -Tam to jest ten, no, Panteon!
2. Akropol, widok z placu zabaw
Momentami, wysoko ponad głowami widzimy górujący Akropol i lśniące jasnością mury Partenonu. Wiemy, że nie ma sensu się tam pchać. Jest późno, przed nami spory kawał drogi do „Galotów”, na wzgórzu widać tłumy. Ustaliliśmy nastepujący plan – zjemy coś, chwilę odpoczniemy, a potem zrobimy sobie spacer wokół Akropolu starając się przejść obok kilku znaczących miejsc i poczuć nieco atmosferę miasta. Z Psyrri idziemy znów przez Monastiraki, na którym odbywał się cotygodniowy niedzielny pchli targ. Czego tam nie było! Prawdziwe mydło i powidło. Wkrótce potem udajemy się w górę, w stronę greckiej Agory, gdzie chcieliśmy obejrzeć Hefajstejon – jedną z nejlepiej zachowanych antycznych świątyń. Niestety, wszystko było ogrodzone płotem i płatne, podarowaliśmy sobie tę atrakcję. Co nas nieprzyjemnie zaskoczyło to niesamowity syf panujący w tamtym miejscu. Niewyobrażalne jest dla nas to jak kilkaset metrów od Akropolu może to tak źle wyglądać. W Polsce było by to nie do pomyślenia. Ale tu jest Grecja, tu jest po prostu inaczej. Wyżej jest już lepiej, podchodzimy ulicą Apostoła Pawła w stronę Areopagu. Po chwili dajemy dzieciom pobawić się na placu zabaw z dobrym widokiem na Akropol. Na Areopag weszliśmy wkrótce potem. Roztaczas się stamtąd ciekawa panorama na całe miasto. Akropol jest na wyciągnięcie ręki. Widać Hefajstejon, Stoę Atallosa pod nami, naprzeciwko wzgórze Likawitos – a pomiędzy tym wszystkim - beton. Morze betonu. Od zatoki do gór. Wszędzie po horyzont - beton. Schodzimy z Areopagu i obchodzimy górujący Akropol od strony południowej, aby po chwili znaleźć się naprzeciwko Ogrodów Narodowych oraz Świątyni Zeusa. Jej kolumny są gigantyczne. Spędzamy kilka chwil pod Łukiem Hadriana i zaraz potem zwracamy się ponownie ku Akropolowi. Wkraczamy do słynnej dzielnicy Plaka. Dominują tam urokliwe pobielone domy, dużo zieleni, kafejki, muzyka, kwiaty, ciasne przejścia, schodki i spoglądające z góry najważniejsze wzgórze Aten. Ta dzielnica ma klimat. Przysiadamy na kawę, pierwsze ellinikos kafes – kawę po grecku. Tak, tak, po grecku, nie po turecku. Kawy po turecku się w Grecji nie serwuje.
3. Świątynia Zeusa
4. Klimatyczna Plaka
5. Panorama Aten z Anafiotiki - doskonale widać wzgórze Likawitos
6. Widok z okolic ulicy Adrianou na Wieżę Wiatrów i Akropol
Wracając do naszej wycieczki – z Plaki wchodzimy jeszcze wyżej do prześlicznej Anafiotiki. Tutaj zabudowa jest jeszcze ciaśniejsza, domki mniejsze, dużo schodów, jest wrażenie że jedne domy wręcz wiszą nad drugimi. Tam nam się bardzo podobało, chyba najbardziej w Atenach. I ta zieleń – cudna. A widoki naprawdę piękne, zwłaszcza na Likawitos. Z Anafiotiki schodzimy już prosto do Agory rzymskiej, przez deptak Ermou wracamy na Monastiraki. Po półgodzinnej jeździe metrem i krótkim spacerze jesteśmy przy samochodach.
Wjeżdżamy na obwodnicę miasta i opuszczamy stolicę Grecji. Następnie mijamy Kanał Koryncki, i jesteśmy. Jesteśmy na Naszym Peloponezie. Już się ściemnia kiedy dojeżdżamy krętą, śmiało poprowadzoną między zatoką a górami drogą, do Galotów. Robimy podstawowe zakupy, pozostaje nam tylko dojechać do Nikosa, naszego pierwszego gospodarza. Kilka kilometrów. Niestety google prowadzi nas, może minimalnie krótszą, ale „mniej komfortową” drogą. Wjeżdżamy w pola, z miedzami ograniczonymi wysokimi kamiennymi murkami. W pewnym momencie jest tak wąsko, że... głupiejemy. Czy da się przejechać? Bo wrócić się... chyba nie da. Biegniemy z Fasolą zobaczyć jak jest kawałek dalej. Jesteśmy może z 300m od domu, a krytyczny, wąski fragment ma może z 20m ale murki w 2 miejscach zbliżają się bardzo mocno do siebie i trzeba przejechać zygzakiem. Wtedy przekonałem się co znaczy na grubość lakieru. Odcinek ten pokonywaliśmy w ten sposób, że kierowca jechał a dwie osoby z przodu gotowe do spychania samochodu w dobrą stronę mówiły mu co ma robić. W sensie – luuuuuuuuz, masz jeszcze z 3cm. Zajeło nam to chyba z pół godziny. Na szczęście udało się uniknąć uszkodzenia aut i po chwili byliśmy u Nikosa. Dzieciaki mimo nerwowej atmosfery spisały się wyśmienicie. Oczywiście okazało się, że od drugiej strony można dojechać o wiele łatwiej a od głównej drogi jest może z 200m. Rozpakowujemy się i padamy. Wróć. Nie rozpakowujemy się. Rzucamy walizy i padamy na twarze. Dziewczyny idą spać. Dzieci też. My z Fasolą wiemy, że tak nie możemy tego wieczoru zostawić. Niestety w Galotach nie udało się kupić żadnej flaszki, ale... okazuje się, że na miejscu, pod zlewem jest pełno niedopitych butelek, które ludzie porzucali w tym niegodnym miejscu. Bierzemy na tapetę ouzo i jakieś wino. Po chwili my też rozchodzimy się do łóżek.
Mapka1: 1- Galatas / Poros, 2 - Nauplion, 3 - Methana, wulkan, 4 - Hydra, 5 - Mykeny, 6 - Epidauros
20. maja Nauplion
Oczywiście Julek nie miał zbyt wiele litości dla ojca i wstał bardzo wcześnie. Standardowa procedura – sisi, kaszka i jesteśmy obaj gotowi zacząć nowy dzień. Postanowiłem udać się z młodszym synem na rekonesans wokół naszego domu. Poprzedniego wieczora nie za wiele było widać. Na działce było bardzo zielono, wisiało sporo fajnych huśtawek i co najważniejsze – był basen. Wszędzie wokoło rosły drzewa cytrynowe. Było też kilka pomarańczowych. Cytryny prosto z drzewa były bardzo intensywne w smaku – wręcz słodkie. Ta lokalizacja miała też kolejną bardzo duża zaletę – mieszkało w okolicy pełno kotów. Oznaczało to, że Julek będzie miał zajęcie na całe godziny. Każdego następnego dnia budził się z głośnym: „kota!” i po chwili znikał na dworze ganiając te swoje sierściuchy.
Po porannym ogarnięciu i rozpakowaniu się postanawiamy pojechać do Nauplionu – pierwszej tymczasowej stolicy nowożytnego państwa greckiego. Oddalone od naszej lokalizacji o około 70 km miasto miało mieć iście włoski szyk i elegancję, a jego główną atrakcją miała być dla nas wenecka twierdza Palamidi, na którą z poziomu miasta prowadzą schody o niemal 1000 stopniach (sam liczyłem). Co więcej, w Nauplionie zamierzaliśmy zrobić większe zakupy w Lidlu także wybranie tego celu na pierwszą wycieczkę miało dodatkowe uzasadnienie.
7. Wycieczka na Twierdzę Palamidi, Nauplion
8. Wycieczka na Twierdzę Palamidi, Nauplion
Dostanie się do położonego nad Zatoką Argolidzką miasta wymagało w większości przejechania w odwrotnym kierunku drogi, którą pokonywaliśmy z Aten poprzedniego dnia. W Palea Epidauros odbiliśmy w stronę gór stanowiących kręgosłup północno wschodniego palca Peloponezu. Po dotarciu do centrum i posileniu się, rozpoczynamy z grubej rury. „Na twierdzę!” Była również możliwość wjazdu samochodem od drugiej strony, ale czy wtedy panorama ze szczytu miała by jakikolwiek smak? Wątpię. Podejście po schodach było szybkie i przyjemne. Wszyscy zgodnie stwierdzają, że super, że nie jest 10 stopni cieplej, bo można by ducha wyzionąć na tych schodach. A my mamy względny komfort. Po pokonaniu jakichś 800 stopni przed nami pojawia się kasa biletowa. Zakupujemy wejściówki, wchodzimy w mury i tam okazuje się, że fortyfikacje mają jeszcze wiele poziomów i aby dotrzeć na najwyższy trzeba pokonać jeszcze sto kilkadziesiąt stopni. Wszystko wynagradzały widoki – na miasto, na Zatokę Argolidzką oraz góry – właściwie wszędzie dokoła nas były góry albo morze. Te najwyższe – Chelmos położony w północnej części Peloponezu – jeszcze ze śniegiem w partiach szczytowych.
9. Wycieczka na Twierdzę Palamidi, Nauplion
10. Wycieczka na Twierdzę Palamidi, Nauplion
Za zdobycie najwyższego punktu dzieciaki miały obiecane lody, więc tuż po zejściu zaczynamy szukać odpowiedniego miejsca. Wchodzimy do starego miasta. Jesteśmy zauroczeni. Nauplion jest przepiękny. Eleganckie domy, bujna zieleń, piękne kamienne chodniki. Bardzo przyjemnie chodziło mi sie po mieście... boso, gdyż obtarły mnie nowe sandały. Wkrótce znajdujemy cukiernię, kupujemy dzieciakom lody, sami próbujemy słynnego greckiego jogurtu, który... jest przepyszny, kwaskowy, zupełnie inny niż coś co jest w Polsce sprzedawane jako „jogurt grecki”. I kapitalnie gasi pragnienie. W Nauplionie po prostu chce się zgubić. I łazić po tych ślicznych uliczkach. Ale dzieciaki też mają swoje prawa. Dziewczyny idą z nimi na plac zabaw a my z Fasolą jedziemy po większe zakupy do Lidla. Kupujemy spożywkę, kawę, wino i co bardzo ważne na urlopie – 1,5 litra ouzo za 17 euro. Po powrocie do domu, decyduję się wjechać z ciężkimi zakupami pod sam dom wąską drogą, jeszcze ten jeden raz. Fasola zostawia auto Zielaków przy głównej drodze. Jak się wkrótce okazało, miał więcej rozsądku niż ja... Pijąc pyszne ouzo i ciesząc się dopiero co rozpoczętymi wakacjami w gronie najbliższych przyjaciół, nie miałem pojęcia, że to nie koniec naszych samochodowych przygód.
11. Magiczny Nauplion
12. Plac Phillelion, monument ku czci francuskich bojowników o niepodległą Grecję
21. maja Methana
Wtorek powitał nas jak zwykle piękną pogodą. Tego dnia mieliśmy w planach zwiedzenie Półwyspu Methana, połączonego z Peloponezem wąziutkim przesmykiem. Znajdują się tam dwie główne atracje. Pierwszą jest aktywny wulkan, który po raz ostatni wybuchł w czasach starożytnej Grecji, i na który można wejść. Drugą natomiast jest miasteczko Methana, uzdrowisko, swego czasu bardzo popularne wśród Ateńczyków, w którym znajdują się źródła siarkowe wybijające tuż nad morzem i tworzące naturalne jacuzzi.
W dobrych humorach, i o niezbyt wczesnej porze, wszak czekała nas dość krótka jak na nasze standardy wycieczka, wsiadamy do aut. To znaczy Zielaki schodzą do swojego pieszo a my pakujemy się do naszego. „Zapięłaś Franka, kochanie? No dobra, rusza...” PPPSSSSSSSTTTTTTTTTT!!!!!!
„Co to było? Gumę złapaliśmy?” „O, k....!” Wysiadam z samochodu, patrzę po swojej stronie – przednia ok, tylna też, patrzę po stronie Alicji – przednia flak. „No, k..., pięknie” Biegnę na dół do Zielaków i dzielę się fatalna nowiną. K..a, gdzie ja wulkanizatora znajdę na tym zad.upiu? Fasola przytomnie otwiera bagażnik i wyjmuję matę – „Patrz, jest zapas. Mamy takie same auta, ty pewnie też masz, a jak nie to weźmiesz mój”. „Dobra, ty masz łeb. Ja z nerwów nawet nie sprawdziłem”. W 10 minut ogarniamy temat i samochód jest na chodzie na dojazdówce. Opona pęknięta na długości 5cm, nie do naprawy. „Na co ja najechałem???” Zaczynam lustrować teren, okazało się, że pod samym murkiem były poprowadzona węże do nawadniania i wystawało z węża ostre i twarde przyłącze. Było tak sztywne, że rozorało oponę... Dzwonię do gospodarza i pytam gdzie w Galotach można załatwić taką sprawę. Dostajemy adres, jedziemy. Warsztat jest, mechanika nie ma. „Może będzie wieczorem”. Wiadomo, Grecja. Żeby nie tracić czasu wracamy po całą ekipę i na wycieczkę jedziemy na dojazdówce. Okazało się, że tak było przez następnych kilka dni.
Sama wycieczka – bez większych fajerwerków. Nie miało być bardzo internsywnie i nie było. Było za to przyjemnie. Oczywiście na początku ruszamy w złym punkcie z wioski Kameni Chora, okazało się że nasz szlak zaczyna się wyżej. Tak jakby standard – popatrzcie na moją stopkę. Kiedy trafiliśmy juz we właściwe miejsce wszystko odbyło się jak trzeba. Sam wulkan jest fajny, zastygła lawa wygląda ciekawie, jednak myślałem, że z samej góry będa ciekawsze widoki. Okazało sie jednak, że szlak na sam szczyt pobliskiej góry nie wyprowadzał. Ale i tak widzieliśmy sporą część Zatoki Sarońskiej z wyspą Eginą (a może była to Agistri? Chyba tak).
13. Wycieczka na Półwyspie Methana
14. Wulkan
Po zejściu do samochodów zaczęliśmy szukać czegoś do zjedzenia. Po drodze mijaliśmy bardzo ciekawie wyglądającą miejscowość Vathi z tawernami usytuowanymi nad samym morzem. Niestety, były to jedynie widma – chyba sie dopiero przygotowywali do sezonu. Zmuszeni zostaliśmy do pojechania dalej, do Methany, największej miejscowości okolicy. Hmmm, powiem tak – jeśłi to jest uzdrowisko, do którego tłumnie zjeżdżają Ateńczycy... Methana nie porywa, ale znaleźliśmy miejsce ze świetnymi tzatzikami oraz musaką i kiepską pizzą. To dało nam do myślenia – w Grecji trza jeść greckie. Methana ma jednak jedną dużą zaletę – źródła siarkowe, które mimo że trochę śmierdzą, to dają szansę wymoczyć się nad samym morzem w bardzo ciepłej wodzie. Młodsze dzieci, którym w morzu, w nienagrzanej wodzie, było jeszcze trochę chłodno, bardzo się ucieszyły.
15. Port w Poros
16. Poros, podejście pod wieżę zegarową, drużynowa jazda na barana
17. Już z powrotem w Galotach, po "rejsie"wodną taksówką, Poros w tle
Po drodze do domu zajeżdżam do wulkanizatora. „Już skończył pracę” Heh, skończył zanim zaczął – pomyślałem. Ale luz, tu jest Grecja. Nie ma sie co spinać, na dojazdówce nie jeździ się tak źle. Idziemy spać po małej posiadówie w dobrych humorach, gdyż następnego dnia miała nas czekać jedna z największych atrakcji wyjazdu.
22. maja „Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze”
I kiedy dziób z pucharu morza pijąc pierwszą falę
W jej smaku wyczuł, że rejs nie jest snem,
Wznieśliśmy szkła i każdy dbał, by w tym radości szkwale
Niejeden raz kielichy mogły błysnąć dnem.
Rano zbieramy się bardzo sprawnie i ruszamy naszą drogą tym razem nie w lewo, na Galoty, ale w prawo, do Metochi. Jest to osada, z której najłatwiej i najszybciej można dostać się na wyspę Hydrę. Wyspa ta stanowi swego rodzaju rezerwat, jest tam zakazany jakikolwiek ruch kołowy, nie ma nawet rowerów, a transport odbywa się za pomocą wózków ręcznych lub osłów albo mułów. Dodając do tego piękną architekturę miasta (którę przed kilkuset laty było naprawdę potężnym ośrodkiem) byliśmy pewni, że to coś dla nas.
18. Hydra od strony morza prezentuje się wspaniale
Mieliśmy sporo szczęścia, gdyż w poprzednich kilku dniach utrzymywało sie częściowe zachmurzenie i dość słaba widzialność, za to w środę niebo było czyste jak łza. Prawdziwa żyleta. Po kilku kilometrach jazdy, przewijamy się na drugą stronę gór i otwiera nam sie panorama na Morze Mirtejskie oraz Hydrę. Cóż to był za piękny widok! Na przystań dotarliśmy o 8.55. „Krabi, o 9 nie ma promu, są o 8 i 10. Jak tyś sprawdził ten rozkład?” Ech... No dobra, jesteśmy na urlopie, nie ma się co spinać. Siadamy przy stoliku miejscowej „kawiarni” przy filiżance ellinikos i piwie. Dzieciaki dostaja lody. Tutaj miała też miejsce sytuacja, która wywołała moją dużą wesołość. W międzyczasie podjeżdża autokar z grupą niemieckich dziadków. Chwilę później, gdy kawa zadziałała, poszedłem na poszukiwanie toalety. Okazało się, że za blaszanymi dzwiami zamykanymi na skobel jest wychodek w stylu bliskowschodnim – miejsce na stopy i otwór w ziemi. Potrenowałem pozycję dojazdową na mamuciej skoczni i wychodzę. Widzę, że w kolejce stoją 2 starsze Niemki. „Będzie się działo”. Po 5 sekundach wyprysnęły z kibla szwargoląc i ruszyły pod rękę w gaj oliwny. Całej sytuacji przyglądali się dwaj starzy Grecy dopalający nieopodal papierosy. Pewnie widzieli taką sytuację nie pierwszy raz.
19. Klasztor Agios Konstantinos, 480m n.p.m.
Nasz plan na ten dzień zakładał przede wszystkim wejście na najwyższy punkt wyspy – górę Eros, z której podobno można podziwiać kapitalną panoramę. Podejście w upale 660m przewyższenia z grupą małych dzieciaków było dość ambitnym planem, ale... udało się go w pełni zrealizować. Szlak z portu w pięknej Hydrze wyprowadzał do położonego ok 500m n.p.m. monastyru, następnie delikatnie się obniżał i prowadził na najwyższą kulminację. Większość ścieżki na szczęście biegła lasem co dawało jako taki komfort termiczny. Przy monastyrze i klasztorze stwierdzamy, że rozsądniej będzie gdy najmłodsze dzieci zakończą wycieczkę w tym punkcie i schronią się w cieniu. Zostaję z nimi z Fasolą a na szczyt idą dziewczyny ze starszymi chłopcami. Wracają po godzinie i mówią, że jest super. No to zmiana, teraz my szybko pomykamy do góry i jesteśmy na wierzchołku po piętnastu minutach. Widok jest wspaniały i bardzo urozmaicony. Eros od strony południowej obrywa się stromymi niezamieszkałymi stokami do morza. Doskonale widać pobliskie wyspy jak Dokos, oraz właściwie całą Zatokę Argolidzką. Na południowych zachodzie majaczą ośnieżone wierzchołki. To musiał być najwyższy na Peloponezie Tajget. Upał był straszny, słońce paliło niemiłosiernie (a ponoć w cieniu było zaledwie 22 stopnie), ale zgodnie stwierdzamy, że na tej górze można by siedzieć i siedzieć. To była chyba najlepsza panorama z nadmorskiego punktu widokowego jaką widziałem w życiu. No i te zapachy, owady bzyczące wszędzie wkoło...
20. Eros, widok na wschód
21. Eros, widok na zachód
22. Eros, widok na motyle i... osty?
23. Widok na klasztor spod szczytu
24. Panorama na Hydrę spod klasztoru
Schodzimy szybkim marszem od czasu do czasu podbiegając, ale resztę ekipy doganiamy niemal na samym dole, już w mieście. Po chwili idziemy do restauracji gdzie zamawiam souzukakię – dla mnie hit kulinarny tego wyjazdu (a nie przepadam za mielonym). Alicja bierze bakłażany z jogurtem i sosem pomidorowym, również pyszne. Na samo zwiedzanie Hydry nie mamy już za bardzo czasu ani siły, ograniczamy sie jedynie do spaceru. Późnym popołudniem dotarliśmy z powrotem do Metochi. Idę z Lilą do kawiarni i kupujemy dziewczynom zimne piwo na drogę. Pytam właściciela czy ma jakieś wino. Kiwnął na mnie i zaprowadził do sąsiedniego pomieszczenia. Odwinął fachowo zabezpieczony foliakiem kranik przy pierwszej beczce i nalał półtoralitrową butelkę. 3 euro. „Panie, daj pan to spróbować” Wziąłem sporego łyka i... „6 litrów bierzemy!” Wieczór, jak można się było spodziewać, był bardzo udany.
25. Miasto Hydra, marina
26. Osiołki i muły to podstawa tutejszego transportu
27. Już odpływamy. Fortyfikacje broniące portu prezentowały się godnie
23. maja szeroko pojęta najbliższa okolica Galotów, Poros
Czwartek spędziliśmy na wizycie na pobliskiej plaży, snorkowaniu i ogarnianiu nowej opony (to ja). Z uwagi na brak progresu u głównego wulkanizatora w Galotach, zaczynam rozglądać sie po okolicy. Może coś używanego? Zajeżdżam w sąsiedniej wiosce na plac cały zawalony oponami. No burdel na maksa. Ja bym chyba to z nudów jakoś poukładał. Wychodzi czarny jak smoła pracownik, mówię mu w czym rzecz. „Mam!” – uśmiecha sie do mnie. Potem zaczyna ten plac obchodzić to z jednej to z drugiej strony. Przerzucił bez przekonania ze dwie opony. „Nie, jednak nie mam” – rzucił zrezygnowany. Wracam do Galatas, w końcu udaje mi się dogadać, na stanie nie mają, ale sprowadzą właściwy model. Cena 100 euro. Trochę dużo, ale nie mam wyboru.
28. Takie mieliśmy strakcje przy najbliższej plaży
Wieczorem płyniemy promem do Poros – miasta położonego na wyspie o tej samej nazwie dokładnie naprzeciwko Galatas. Poros jest miłym, bardzo schludnym turystycznym miasteczkiem. Jak to w Grecji, sporo to uroczych stromych ulic i zaułków. Wspinamy się pod wieżę zegarową, z której rozciągają się ładne widoki. Schodzimy z drugiej strony miasta, idziemy na wypasioną kolację z owocami morza.
29. Pod kościołem pw. św Athanasiosa, Poros
30. Ponownie z Poros do Galatas
Piątek czyli 24 maja miał być Dniem Matki. Tak zarządzono. Możliwości odwołania nie przewidziano. Dwa dni później mieliśmy sie przemieszczać na południe Peloponezu i miało nie być czasu na właściwe obchody tego dnia. A obchody przewidziano następująco – matki chillują nad basenem a ojcowie jadą z dziećmi na plac zabaw, lody i co tam jeszcze chcą. No dobra. Przedpołudnie minęło nam bardzo leniwie na dodatkowym odsypianiu i wspólnej zabawie, zrobieniu obiadu samodzielnie (bo jedzenie „na mieście” trochę nam już szarpnęło portfele), po południu natomiast zabraliśmy dzieciaki do Galotów. Rutynowo odwiedzam wulkanizatora, ale opony jeszcze nie ma. Właściciela też zresztą nie ma. Ale po jakimś czasie zadzwonił do mnie, żeby mu zostawić w warsztacie felgę z uszkodzoną oponą to jak nowa opona przyjdzie to ją nałoży i w ten sposób będzie gotowa do założenia, co mogę przecież zrobić samodzielnie. No bo on jest bardzo zajęty i cieżko go złapać. Spoko, lewarek mam to to sobie mogę zrobić przekładkę.
Po wizycie na placu zabaw, który szczęśliwie był położony tak blisko brzegu, że się jeszcze z Fasolą przekąpaliśmy, płyniemy ponownie za eurasa od łebka do Poros. Obczailiśmy, że jest tam jakaś wodna wieża nad miastem i że mogą być stamtąd ładne widoki. No to idziemy. Znowu schodkami i stromymi uliczkami do góry. Uwielbiam ten klimat. Wieża faktycznie była, ale mocno zrujnowana. Za to widoczki faktycznie niczego sobie. Po powrocie do Galotów kupujemy jeszcze litra ouzo, bo po tym pierwszym pozostało już tylko wspomnienie. Wieczór przy basenie, czytaniu przewodników, piciu dobrych trunków i rozmowach.
25 maja Mykeny, Epidauros
W sobotę plan był ponownie dużo bardziej ambitny. Ale do tego potrzebny był sprawny samochód, nie chciałem jechać w dalszą trasę na dojazdówce. Dzwonię do wulkanizatora czy gotowe. Nie odzywa się. Piszę smsa. W końcu wiadomość od niego – będzie gotowe za godzinę. No nie wierzę. Podjeżdżamy do Galotów i – uwaga! – wulkanizator był, sam przełożył mi koła i jeszcze wystawił rachunek. Może zawalczę o zwrot kosztów jak już mam to ubezpieczenie od firmy wynajmującej auto.
31. W Mykenach, widok na góry północnego Peloponezu, te ośnieżone to prawdopodobnie Chelmos
2 główne cele sobotniej wycieczki to Mykeny i Epidauros. Pierwsze miejsce to ruiny miasta przed ok. 3,5 tysiąca lat. Na pięknie położonym wzgórzu znajdują się szczątki wspaniałej cywilizacji. Jednak obiektywnie – trzeba mieć dość bujną wyobraźnię, żeby „zobaczyć” miasto. Większość ocalałych murów nie odrasta obecnie od ziemi wyżej niż na metr. Aaaaaale. Są 2 obiekty, które pozostały zdecydowanie lepiej zachowane i robią duże wrażenie – tzw. Lwia Brama zbudowana z monumentalnych kamiennych bloków z wapienną płyta zawierającą płaskorzeźbę dwóch... no właśnie – czego? Niby lwów, ale głowy zwierząt czy stworzeń nie zachowały się do dzisiejszych czasów. A równie dobrze mogły to być gryfy lub sfinksy. Drugim obiektem, położonym kilkaset metrów niżej jest tzw. Skarbiec Atreusza zwany też Grobem Agamemnona. Do tolosa prowadzi kilkunastometrowy korytarz (dromos) zbudowany z wielkich, ściśle przylegających do siebie kamiennych bloków, a sama belka nadproża waży podobno 120 ton. Jak oni to 3200 lat temu budowali?
32. Mykeny, Lwia Brama
33. Łazimy po Mykenach
Warto wspomnieć, że w Mykenach znajduje się ciekawe muzeum, a niektóre zbiory (m.in. złote ozdoby) robią naprawdę wielkie wrażenie, podobały się nawet starszym dzieciakom.
34. Grobowiec Atreusza, dromos
Z Myken jedziemy wracamy ok 40 minut w stronę bazy i następnie odbijamy w boczną drogę, aby odwiedzić jedną z największych atrakcji wyjazdu do Grecji (tak nam się wtedy wydawało). Antyczny teatr w Epidauros. Napiszę tylko jedno – wow. To miejsce jest po prostu wspaniałe. Mieliśmy to szczęście, że zwiedzaliśmy je właściwie niemal sami. Poza nami było może kilka, kilkanaście osób, ale na tak dużym obiekcie to jest nic. Potem dopiero przyjechała jedna większa zorganizowana grupa.
35. Epidauros. Lila. Petarda.
36. ...i te góry na horyzoncie
W teatrze bawiliśmy sie wyśmienicie – można tam chodzić, zaglądać w każdy kąt, nie ma żadnych barierek. Lila schodzi na scenę i deklamuje nam opis jednego z dinozaurów z encyklopedii naszych starszych synów (dilofozaura?). Ja urządzam sobie podbieg sprintem ze sceny na koronę. Niestety, nikt nie zmierzył mi czasu. Robimy ponadto test akustyki i łamiemy na scenie pieczywo ryżowe. Niestety nie było słychać u góry, jak widać nie jest taka dobra. Warto również podkreślić, że teatr jest naprawdę fantastycznie położony i widok na okoliczne góry nadaje dużego smaczku temu miejscu. Poza teatrem w Epidauros jest jeszcze sporo interesujących, lecz gorzej zachowanych obiektów. Ciekawostką jest stadion (w tym miejscu również odbywały się igrzyska), są ponadto całkiem okazałe ruiny świątyń.
37. No i my
38. Epidauros to nie tylko amfiteatr
Usatysfakcjonowani i trochę zmęczeni wracamy na bazę. Tego dnia mieliśmy jeszcze przykry obowiązek spakowania się. W niedzielę mieliśmy opuścić piękne cytrynowe gaje i dom Nikosa i udać się na niemal samo południe Peloponezu do naszej drugiej lokalizacji.
Mapka2: Z pierwszej lokalizacji do drugiej droga wiodła przez Mistrę
26 maja Mistra, Xifias
Pierwszy tydzień naszego urlopu dobiegł końca i nadszedł czas zmienić miejscówkę na południowo – wschodni kraniec Peloponezu, gdzie, jak mieliśmy nadzieję, czeka na nas równie duża dawka wrażeń. W niedzielę pierwsza część trasy niemal pokrywała się z sobotą, przejeżdżaliśmy przedmieściami Nauplionu, następnie przez Argos, potem wjechaliśmy na autostradę Ateny – Kalamata, którą opuściliśmy w Tripoli. Tam skierowaliśmy się na Spartę. Po 250km ujrzeliśmy przed sobą piękny widok na Tajget, najwyższe góry półwyspu. Do Sparty, która w dzisiejszych czasach nie wyróżnia się niczym szczególnym i jest raczej nieciekawym miastem, nie zajrzeliśmy. Pojechaliśmy od razu kilka kilometrów dalej, do Mistry – doskonale zachowanego bizantyjskiego miasta tętniącego życiem kilka stuleci temu.
39. Rozpoczynamy wycieczkę po gigantycznym placu zabaw dla dorosłych - Mistrze
Miasto zajmuje całkiem pokaźne wzgórze mające jakieś 200m przewyższenia. Zachowały sie w nim przede wszystkim świątynie i klasztory, zwykłe domy w ogromnej większości nie przetrwały próby czasu. Najwyższym punktem jest zajmująca sam szczyt wzniesienia, górująca nad okolicą twierdza Kastro. Poniżej znajduje się Górne Miasto (gdzie dominuje Pałac Despotów i kościół Agia Sophia) oraz Dolne Miasto, od którego zaczyna się zwiedzanie.
40. Zabijcie, nie pamiętam który to kościół, może Katedra św. Dymitra
41. Takie tam fikuśne
Kiedy kupowałem bilety wstępu dla 2 osób dorosłych oraz dwójki dzieci w wieku 2 i 6 lat kasjer poinformował mnie, że możemy sobie Dolne Miasto obejść, wsiąść do samochodu, przenieść się na górny parking i zobaczyć resztę. „A to nie można przejść pieszo całości?” – pytam. „Można, ale z tak małymi dziećmi może być wam trudno...” „Człowieniu! Spokojna twoja rozczochrana! Nie wiesz jakie to są dzieci” – pomyślałem, a na głos po prostu grzecznie podziękowałem.
42. Klasztor Pantanassa, wyjątkowo piękny
Mistra jest kapitalna. Wiele kościołów jest zachowanych w bardzo dobrym stanie. Chodzimy, podziwiamy bizantyjską architekturę, freski w środku oraz otaczającą miasto przyrodę. Wspinaliśmy się po tym wzgórzu a kościoły nie chciały się skończyć. Takich większych i lepiej zachowanych było chyba kilkanaście. Podejście do Górnego Miasta było całkiem forsowne. Byliśmy już trochę zmęczeni i nie chcieliśmy nużyć dzieciaków ponad miarę. Ominęliśmy 2 obiekty, w tym klasztor Pandanassa, i poszliśmy prosto do Pałacu Despotów. Okazało się, że z powodu prac konserwatorskich nie był on dostępny dla zwiedzających.
44. Dinozaury były z nami
45. W górze widać twierdzę
Pół godziny później jesteśmy już na samej górze. Z twierdzy roztaczają się kapitalne widoki na okolicę – gaje oliwne ciągną sie po horyzont. Pod nami spora Sparta, z drugiej strony ośnieżone wierzchołki Tajgetu.
46. I jeszcze jeden piękny kościół
47. Poza kościołami i klasztorami reszta budynków zachowała się zdecydowanie gorzej
48. Widok na góry Tajget z twierdzy
W tym miejscu się rozdzielamy. Dziewczyny zostają z dziećmi i schodzą tylko na wyżej położony parking, a my z Fasolą zbiegamy na niższy po samochody i podjeżdżamy nimi po resztę. Naturalnie nie mogliśmy sobie odmówić... wizyty w klasztorach, które ominęliśmy idąc w górę. Pandanassa to jeden z najbardziej okazałych budynków, jedyny zamieszkany obecnie, bardzo bogato zdobiony. Szkoda, że dziewczyny go nie widziały, ale cóż, wracać już nie będziemy.
49. Klasztor Pantanassa, jedyny zamieszkany
50. ...i jego wnętrze
Kiedy wszyscy zapakowaliśmy się do samochodów, ruszyliśmy w stronę naszego drugiego domu, aż za Monemwazję. Przed nami było jeszcze ponad 100km drogi. Wszyscy byli dość mocno zmęczeni. Dzieciaki i dziewczyny pozasypiały w samochodach, tylko my z Fasolą trwaliśmy. Ostatnie kilometry już się mocno dłużyły, ale po mniej więcej 1,5h ujrzeliśmy charakterystyczną skałę, za którą schowana jest stara Monemwazja. Robimy postój na zakupy i ruszamy dalej. Po 8km parkujemy w nowym domu. Jest zupełnie inaczej niż u Nika – położenie jest świetne. Przy samym morzu. Za to działka niestety nie jest zbyt urokliwa. Po prostu podjazd wysypany szutrem. W porównaniu do basenu i gaju cytrynowego – sporo gorzej. Ale za to jest piękny taras. Narzekać nie zamierzamy. Ogarniamy bambetle, ja w międzyczasie idę zrobić z Julkiem rekonesans. Pobliska plaża jest kamienista, jest trochę śmieci przyniesionych przez morze, ale ogólnie jest spoko. Kąpię się na waleta. Woda bajka, cieplutko. Jutro plan – Monemwazja. Na pewno nie chce nam się jechać nigdzie daleko samochodami!
Mapka3: 1 - Xifias, 2 - Monemwazja, 3 - Elafonisos, plaża Simos, 4 - Mani, 5 - Przylądek Tenaro, 6 - Tajget, Profitis Ilias, 7 - jaskinia Spileo Kastanias