Początek czerwca przyniósł ze sobą długo wyczekiwany czas urlopu. Jeszcze tylko weselna balanga w północnej części Polski, odstawienie juniora w opiekuńcze ręce dziadków i jesteśmy wolni. Przed nami jakieś 1700km podróży do Dalmacji. Ruszamy po poprawinowym obiedzie i na nocleg dojeżdżamy do mojej rodziny, pod Częstochowę. Stamtąd , poniedziałkowego ranka, uzbrajając się po drodze w winiety i redbulle, podążamy do krainy palm, turkusowej wody i gór wyrastających prosto z morza. Niestety, już w Czechach 8-kilometrowy korek skutecznie wk.wia – zwłaszcza, że kawał drogi jeszcze do przejechania. Na późny obiad stajemy w słoweńskim Ptuju, bardzo ładnym miasteczku. Wjeżdżamy do Chorwacji chyba już po 18ej, za obwodnicą Zagrzebia zielone tablice powoli odliczają kilometry do Splitu. 400... 300... 200... Po przewinięciu się przez Welebit na horyzoncie pojawia się ciemne niebo i pioruny raz po raz zaczynają rozświetlać niebo. Coraz bliżej nas. Jakoś za zjazdem na Szybenik zaczyna lać, a za Sestanovacem wjeżdżamy w sam środek nawałnicy. Momentami musiałem zwalniać do 20km/h, wycieraczki nie radziły sobie zupełnie ze strugami wody. Chorwacja tym razem przywitała nas z przytupem. Właściwie już w nocy docieramy do nadmorskiej osady Zivogosce – Blato, która miała się stać naszą bazą na najbliższe dni. Nie przeszkadzał w ogóle brak światła wskutek awarii, gospodyni wyposażyła nas w świeczki, zrobił się fajny nastrój, a ja wreszcie nie musiałem już prowadzić auta.
1. Zigovosce Blato i górujący nad nimi masyw Sutvid (1155m n.p.m.)
2. Zigovosce Blato
Poranek przywitał nas słońcem, ładnym widokiem na Jadran i góry Biokowo wznoszące się właściwie tuż nad naszym apartamentem. Bajka. Zaczynamy od rozeznania się po okolicy oraz krótkiego nadmorskiego spaceru na sąsiednią plażę – w stronę Małej Duby. W południe jedziemy do Makarskiej na większe zakupy. Po powrocie ściągam rower z dachu i wybieram się na samotną przejażdżkę. Jadę w stronę Igrane, potem skręcając w prawo do góry do Strnja. Widoki na Biokowo i turkusowy Adriatyk wyśmienite, żałuję że nie zabrałem aparatu. Zjeżdżam do magistrali, jadę jeszcze kawałek na południe do Drvenika i po zrobieniu niemal 30km wracam na kwaterę. Alicja się budzi i idziemy na plażę. Następnego dnia mieliśmy w planach wycieczkę w góry, ale okazało się, że małżonka ma treki zostawiła we Wrocławiu, a adidasy przez pomyłkę u teściów. Pozostałe 10 par butów, które wzięła na wakacje nijak nie pasowały by do ostrego wapienia, niestety. Okoliczności zmuszają nas do zmiany planów i decydujemy się na wycieczkę do Splitu i Trogiru. Patrząc na mapę stwierdzam, że jeśli jakieś łódki kursują przez Kasztelański Zalew – a wydawało mi się to logiczne – to będzie można zrobić fajne wodno – rowerowe kółeczko.
Rano pakujemy rowery na dach i ruszamy do Splitu. Parkujemy przy ulicy Sukostanskiej, zrzucamy jednoślady i ruszamy do centrum. Riva jest piękna. Odnajdujemy przystań łódek kursujących do Slatine. Okazuje się, że jedna odpływa za chwilę, więc od razu wsiadamy. Niech Trogir będzie pierwszy. Lądujemy we wspomnianym miasteczku, robimy może ze 3 km i wrzucamy się dla ochłody do morza. Ale pięknie. Po chwili dalszej jazdy w oddali ukazują się już wieże Trogiru. Szybko się do nich zbliżamy, Alicja jedzie zapozować na mostku, ja strzelam fotki, po chwili dołączam do niej, i zostawiamy w oddali wyspę Ciovo. Zapinamy rowery i rozpoczynamy spacer Rivą ku twierdzy Kamerlengo. Miasto jest zadbane i ma cudowną architekturę. Po kilkunastu minutach podziwiamy jego panoramę z wież warowni. Widoki wyśmienite. Schodzimy do centrum i przez następną godzinę błąkamy się po wąziutkich uliczkach wśród straganików, kawiarni i doniczkowych kwiatów wspaniale kontrastujących z murami domów. W ten sposób dochodzimy do Placu Jana Pawła II – głównego w mieście. Tutaj ruch jest już naprawdę spory. Podziwiamy wieżę zegarową, loggię i oczywiście katedrę pw. św. Wawrzyńca. Wchodzimy do tej ostatniej, a po chwili wspinaczki krętymi, wąskimi schodami możemy podziwiać panoramę miasta z kolejnego wysoko położonego punktu – wieży katedry. W sumie na zwiedzanie miasta zeszło nam kilka godzin, krótko po południu wracamy po rowery i ruszamy wokół Kasztelanskiego Zalewu w stronę Splitu. Przejeżdżamy obok lotniska, by potem odbić z ruchliwej trasy w stronę nadmorskich deptaków Kaszteli.
3. Trogir - widok z Twierdzy Kamerlengo
4. Trogir - widok z Katedry św. Wawrzyńca na pl. Jana Pawła II i wieżę zegarową
5. Trogir - klimatyczne podwórko
Tutaj mała dygresja nt. jazdy rowerem po Chorwacji. Nie wiemy jak jest np. w Zagrzebiu czy Slawonii, ale Dalmacja to rowerowy 3-ci świat. Infrastruktura, pomijając oznakowane rowerowe szlaki turystyczne, jest bardzo uboga, kierowcy zdają się być zaskoczeni widokiem roweru na jezdni, wyprzedzanie na żyletki i wymuszanie pierwszeństwa jest normą, podobnie jak wariackie manewry ludzi na skuterach. Przynajmniej tak wyglądało to w Splicie. Nie wspominając o trąbieniu, choć mam wiadomość, że w tamtych rejonach oznacza ono (uważaj, jadę!) co innego niż nad Wisłą (jak jeździsz, idioto!). W każdym razie trzeba się naprawdę pilnować, jest na pewno gorzej niż było w Polsce 10 lat temu.
Tymczasem miłe okolice Kaszteli się skończyły i dojeżdżamy do przemysłowych przedmieść Salony i Splitu. Następne kilka kilometrów nie jest zbyt ciekawe, ale w końcu docieramy w okolice centrum. Wchodzimy do pierwszego większego sklepu (chyba ‘Joker’) i kupujemy Alicji adidasy, w których będzie w stanie chodzić po górach. Wracamy do auta, przedłużamy parking i jedziemy na Rivę. Tutaj zostawiamy jednoślady i wkraczamy do tajemniczego i pięknego świata Pałacu Dioklecjana. Zaczęło się naprawdę miło, ale w momencie kiedy dochodzimy do Perystylu, opadają nam kopary. Przepiękne miejsce, naprawdę nie spodziewaliśmy się po Splicie większych rewelacji, ale to miejsce powala. I znów, w naszym stylu, dajemy się ponieść wędrówce przez wąskie uliczki, bramy pałacu, mury i zaułki, wracając jeszcze ze dwa razy do Perystylu. Tutaj, w przeciwieństwie do Trogiru, odpuszczamy zwiedzanie wnętrza katedry (swoją drogą niezła perfidia – wybudować ją w miejscu mauzoleum wielkiego przeciwnika chrześcijaństwa), ale nie mogliśmy darować sobie wieży. A z niej widoki zarówno na najbliższe okolice starego Splitu, jak i blokowiska czy tereny przemysłowe. Dobrze widać port i półwysep Marjan. Usatysfakcjonowani, już wieczorem schodzimy do Perystylu i po drodze zwiedzając Plac Republiki docieramy do rowerów i wkrótce do samochodu. 85km później jesteśmy z powrotem w Blato.
6. Split - Perystyl
7. Split - panorama z Katedry św. Dujama, widok m.in. na wzgórze Marjan
8. Hajduk Split - wielbiony w całej Dalmacji
W Splicie spotkała mnie miła sytuacja. Przez swoje gapiostwo (i równolegle – wielki głód), w jednej z piekarni porwałem ciepły kawałek pizzy, ale zapomniałem już o stukilkudziesięciokunowej reszcie. Kiedy wróciłem na miejsce bez wielkiej nadziei na odzyskanie pieniędzy, okazało się, że pieniądze spokojnie na mnie czekają, a uczciwa ekspedientka nie chce nawet słyszeć o znaleźnym czy napiwku. Kilka razy zdarzyło mi się w podobny sposób oddać ludziom ich własność – jak widać, dobra karma lubi wracać.
Następnego dnia jesteśmy gotowi do wycieczki na górujący tuż nad naszymi głowami masyw Sutvid. O tej trasie dowiedziałem się z forum cro.pl. Spodziewałem się sporych trudności orientacyjnych oraz żadnych technicznych, rzeczywistość okazała się zgoła inna. Podczas wycieczki rowerowej do Strnja dwa dni wcześniej odnajduję tablicę z bardzo czytelną mapką, która stanowiła dla nas sporą pomoc. Zakupiona w Makarskiej mapa Biokowa nie obejmuje tego zakątka gór, bo jest on już poza granicami parku przyrodniczego. Plan był bardzo prosty – pętelka obejmująca grzbiet Małej i Wielkiej Kapeli. Podjeżdżamy autem do Strnja, żeby zaoszczędzić sobie kilkunastu minut marszu, choć w zasadzie moglibyśmy ruszać spod własnego apartmanu. Szlak od razu dość stromo wprowadza na porośnięte ostrymi krzewami stoki Biokowa. Podrapane nogi cierpiały. Po kilkunastu minutach marszu natykamy się na całkiem solidnie wyglądającą furtkę (na szczęście otwartą). Jak się okaże, podobne spotkamy jeszcze na szlaku dwa razy. Ścieżka mija opuszczane i niszczejące domostwa (bardzo charakterystyczne miejsce) i prowadzi na przemian przez las i otwartą przestrzeń ku wyraźnej przełęczy w południowej grani Sutvidu. Osiągamy ją po około 2 godzinach (jest na nią ponad 800m podejścia z miejsca, z którego startowaliśmy). ‘No to teraz szybko widokową granią i już jesteśmy na szczycie’ – pomyślałem sobie, gdyż tak wyglądało by to pewnie w górach w naszej części Europy. Ale nie w Dalmacji.
9. Widok z podejścia na Sutvid - Hvar i na drugim planie płw. Peljesac
10. Na grani, widok na południe
11. Dzikie kozy (???)
Tymczasem otworzyły nam się widoki na północ i wschód. Wszędzie góry, te na horyzoncie to już chyba Bośnia i Hercegowina. Na południu niemal widać styk półwyspu Peljesac z resztą kraju. Na północy najwyższe pasma Biokowa z doskonale widocznym Sv. Jurem. Zaczynamy, trochę po skałkach, trochę po krzakach, piąć się w kierunku Małej Kapeli. Szlak co chwila gubiliśmy w zaroślach, czasem trzeba było się naprawdę nagimnastykować aby go odnaleźć, czasem po prostu szliśmy na pałę. Po pół godzinie Alicja zauważyła kilkadziesiąt metrów przed nami stado kóz górskich (???). Słońce zaczęło coraz mocniej przygrzewać, a do głównego wierzchołka ciągle pozostawało daleko. I właśnie wtedy pojawiły się one. Najpierw bardzo niewinnie kilka razy musieliśmy opędzić się rękami od sporych zielonych chrząszczy latających wokół naszych głów. A potem zaczęło się na całego. Małe, wk...wiające owady najwyraźniej ciągnęły do jasnego, bo co chwila siadały na koszulce Alicji, wlatywały pod nią lub wczepiały się we włosy. Jedna z wielu wymian zdań podczas wycieczki: ‘Sławek, czy możesz wypiąć mi tego gównianego żuczka z włosów’ – ‘Masz na myśli te dwa żuczki we włosach i jednego pod koszulką?’ Brzmi to śmiesznie, ale owady zepsuły nam sporo frajdy z tej wycieczki. Ja starałem się po prostu je ignorować, ale Ala... kobiety są bardziej wrażliwe na takie rzeczy. W końcu moja żona zdejmuje koszulkę i po paru minutach na rzuconym na kamienie ubraniu zaczyna się prawdziwa orgia z kilkudziesięcioma kopulującymi żukami.
12. Południowo - wschodnia grań Sutvidu
13. Widok na najwyższą część pasma Biokovo
14. Widok na zachód, po lewej wyspa Hvar, po prawej Brac
W takim okolicznościach, po jakichś dwóch godzinach wędrowania granią dochodzimy do kulminacji dnia – Wielkiej Kapeli. Widoki piękne, ale muszę przyznać że droga była bardziej wymagająca niż sądziliśmy i raczej myśleliśmy o jak najszybszej ucieczce od skwaru, słońca i tych pieprzonych żuków niż podziwianiu otoczenia. Szybko zaczynamy schodzić na drugą stronę i kilkanaście minut później problem owadów znika. Widocznie działają tylko powyżej określonej wysokości. Na pierwszej przełęczy schodzimy w lewo, w stronę morza i rozpoczynamy mozolny cykl zakosów. Dwie godziny później, porządnie już zmęczeni docieramy do ścieżki rowerowej prowadzącej do Strnja i pół godziny później jesteśmy w aucie. Łyk zimnego piwa, drzemka i na plażę. Decydujemy, że na następny dzień musimy wymyśleć coś bardziej lajtowego – czyli dziecięciogodzinne zwiedzanie Mostaru i okolic.
15. Zejście w stronę Strnja
Kolejny dzień rozpoczynamy od 100km pokonanych samochodem i pierwszych odwiedzin w nowym dla nas kraju – Bośni i Hercegowinie. W Mostarze jesteśmy już o 9 rano. Termometr bardzo kulturalnie pokazuje 24 stopnie, jest słonecznie, znajdujemy darmowy parking tuż koło kościoła Franciszkanów – idealnie. Po chwili spaceru jesteśmy na starym mieście – klimat rewelacyjny, ludzi z uwagi na wczesną porę – mało, handlarze dopiero rozstawiają swoje towary. Sam Stary Most i wieżyczki po obu jego stronach robią świetne wrażenie, Neretwa w dole ma bajeczny kolor. I znów dajemy się po prostu ponieść instynktowi i zgubić w wąskich uliczkach. W końcu docieramy na Kujundżiluk, ulicę złotników – na razie sennie, spokojnie. Idziemy na północ wzdłuż rzeki i dochodzimy do meczetu Koski Mehmed Paszy. Nigdy nie byliśmy wcześniej w takiej świątyni. Za niewielkie pieniądze kupujemy bilety, zostajemy oprowadzeni po wnętrzu, przewodnik wyjaśnia gdzie jest miejsce mężczyzn, kobiet, w końcu wdrapujemy się na minaret, skąd roztaczają się świetne widoki na Most i resztę miasta. Tą samą procedurę powtarzamy w kolejnej świątyni – Meczecie Karadoz Bega. Nawet wystarczyły poprzednio kupione bilety. Następnie wracamy bliżej mostu, jemy smaczny posiłek, pijemy kawę (ceny bardzo przystępne, miła odmiana po Chorwacji), kupujemy bośniackie wino... Tymczasem ludzi zrobiło się naprawdę sporo a temperatura wzrosła o jakieś 10 stopni. Spacerowanie wymagało coraz większej determinacji. Po przejściu okolic Krzywego Mostu, wracamy do auta i tuż przed południem ruszamy w stronę Blagaja.
16. Mostar - Stari Most, żona jeszcze nie taka stara
17. Widok z ulicy Kujundżiluk na Stari Most
18. Meczet Koski Mehmed Paszy
19. Widok z minaretu na Neretwę
20. Mostar, Krzywy Most
Kilkanaście minut później jesteśmy na miejscu. Stawiamy samochód kilkaset metrów od tekiji. Upał zrobił się niesamowity, coraz częściej szukamy zacienionych miejsc. Wnętrza są na szczęście przyjemnie chłodne. Zwiedzanie obiektu trwa kilkadziesiąt minut, Alicja w międzyczasie zostaje gustownie odziana, aby móc zwiedzać religijne obiekty. Wnętrza godne uwagi, piękne stropy, ale prawdziwy klimat tworzy oczywiście położenie obiektu. Blagaj jest fajny, ale wrażenie psuje trochę bliskość restauracyjek i nie za ciekawe zapachy unoszące się z ich okolic. Na turecką kawkę jednak przysiadamy i snujemy plany na dalszą część dnia. Już prawie chcieliśmy sobie dać spokój z dalszym zwiedzaniem, pokonani przez upał, ale w końcu zdecydowaliśmy się walczyć dalej.
21. Blagaj, Tekija
Wczesnym popołudniem docieramy do miasteczka Pocitelj, ostatniego akcentu naszej bośniackiej (a raczej hercegowińskiej) wycieczki. Tutaj znów zwiedzamy meczet (najładniejszy ze wszystkich trzech), zdobywamy kolejny minaret, podziwiamy z góry ogromnego cyprysa, który rośnie tuż obok świątyni. Po zejściu szwendamy się trochę po mieście wąskimi schodkami obchodząc fortyfikacje (najlepiej wyglądająca wieża zamknięta) i po godzinie jesteśmy znów przy samochodzie. Teraz z czystym sumieniem, po odczekaniu swojego na granicy, wracamy nad Jadran i zatrzymujemy się się pierwszej plaży na północ od Drvenika. Podczas wycieczki rowerowej zlustrowałem ją z drogi, ale muszę przyznać że stamtąd wyglądała lepiej niż z bliska. Nic specjalnego.
22. Pocitelj
23. Meczet w Pocitelju
24. Meczet w Pocitelju
Jesteśmy już trochę zmęczeni i pada decyzja, że dzień następny ma być dniem prawdziwego nicnierobienia. I faktycznie – plażujemy, spacerujemy, jednym słowem odpoczywamy, po południu pojechaliśmy tylko do Makarskiej po jakieś małe zakupy spożywcze.
25. Na promie płynącym na Hvar, widok na Drvenik
26. Sucuraj, latarnia morska
Kolejnym dniem była niedziela. A gdzież można najprzyjemniej spędzić niedzielę? Oczywiście w Świętej Niedzieli i okolicach. Wstajemy bladym świtem i jedziemy do Drvenika, aby złapać pierwszy tego dnia prom na Hvar. Sporo spodziewaliśmy się po Lawendowej Wyspie, sporo słyszeliśmy o grozie prowadzenia auta tuż nad urwiskami, ale także o pięknie tego zakątka Chorwacji. Tymczasem z promu roztaczają się coraz lepsze widoki na zdobyty przez nas dwa dni wcześniej Sutvid. W końcu cumujemy w malutkiej osadzie Sucuraj położonej na wschodnim koniuszku tej długiej wyspy. Mając na uwadze, że praktycznie wszystkie większe atrakcje znajdują się po drugiej stronie, bez zbędnej zwłoki wsiadamy do auta i ruszamy. Drogi wymagają uwagi, ale naprawdę nie są jakieś bardzo wymagające. Jest sporo ostrych zakrętów, ale miejscami można na całkiem długich odcinkach rozpędzić się do 80-90 km/h. W okolicach Jelsy odbijamy w góry, w lewo i po kilku minutach meldujemy się u wylotu tunelu Pitve. Ruch jest tutaj zorganizowany wahadłowo, a tunel nie jest właściwie ‘obrobiony’ od środka, toteż jedzie się przez niego jak przez jaskinię. Tym sposobem docieramy na południową część wyspy i po chwili parkujemy pod kościołem w Świętej Niedzieli. Akurat jest msza, na której zależało Alicji, czyli trafiliśmy idealnie. Muszę przyznać, że klimat jest niesamowity. Stoimy na zewnątrz otwartego kościoła, po lewej mamy zbocza Świętego Mikołaja, po prawej, w dole, Adriatyk, na horyzoncie wyspę Scedro, w takich okolicznościach się chyba jeszcze nie modliłem. Miejscowi przy przekazaniu znaku pokoju podchodzą, podają ręce, nie jest to dzisiaj tak powszechne w Polsce. Po mszy ksiądz rozdaje dzieciom ciastka, my natomiast pakujemy się w góry.
27. Ktoś wie, jakie to drzewo, zapach bardzo zagadkowy (mix kakao z czymś ostrym)
28. Hvar, masyw Świętego Mikołaja
29. Winnice i Święta Niedziela
30. Kaplica koło jaskini
Początkowo mamy trudność z odnalezieniem szlaku i trochę błądzimy po krzakach i winnicach, któryś z miejscowych pokazuje nam jednak kierunek i, na razie bez szlaku, rozpoczynamy wędrówkę ku widocznej z dołu jaskini. Jakoś po dwudziestu minutach dochodzi do naszej ścieżki oznaczony szlak i kilka chwil potem jesteśmy przy jaskini. Moją szczególną uwagę zwrócił piękny dzwon, ale znajduje się tutaj również kaplica. Kontynuujemy wycieczkę, a szlakowskaz mówi, że do szczytu pozostało nam ok. 50 minut drogi. Coraz bardziej stromym terenem docieramy do grani. Pogoda tego dnia rozpieszczała nas co prawda temperaturowo – nie było za gorąco i wiał dość silny wiatr, natomiast nie obdarzyła nas przejrzystym powietrzem i dalsze obiekty nie były widoczne zbyt wyraźnie. Ale nic to, i tak było bardzo fajnie. Przy wyjściu na grań znajduje się kolejna kaplica ze studnią – pewnie nie raz poratowała spragnionych włóczęgów. Z tego punktu otwiera się widok na północ, półwysep Kabal, wyspę Brac ze Zlatnim Ratem i masyw Biokowo. Po paru chwilach końcowego podejścia meldujemy się przy krzyżu doskonale widocznym ze Świętej Niedzieli. Na wierzchołku spotykamy sympatycznego Niemca dysponującego dobrym przewodnikiem. Decydujemy się wracać do Św. Niedzieli inną drogą, aby zrobić pętlę. Czas powinien wyjść podobny.
31. Na grzbiecie, Święty Mikołaj w tle
32. Widok ze szczytu na płw. Kabal i wyspę Brac
33. Święta Niedziela ze szczytu
Na samej górze posilamy się i podziwiamy fajne widoki. Na wschodzie płaskowyże porośnięte łanami żółto kwitnącej rośliny (ktoś wie jak się to nazywa? Kupiliśmy z tego nawet jakiś olejek). I na tę stronę właśnie schodzimy, po pół godzinie przewijamy się na drugą część grani i znów widzimy bliższe już miasteczko. Dalsza część trasy to piękne, amfiteatralnie położone winnice. Pod kościołem meldujemy się jakieś 3 godziny po opuszczeniu samochodu. Szybkie przebranie się i w dalszą drogę – wciąż na zachód.
34. Widok na wschód
35. Lawenda i winorośl
O drodze łączącej Święta Niedzielę z Hvarem dowiedziałem się na forum cro.pl. Naprawdę nie na rękę byłoby dla nas cofanie się teraz aż do tunelu Pitve, także wąska szutrówka stanowi idealny skrót. Tymczasem spotyka nas niespodzianka. Przy tabliczce informującej Hvar 17km ustawiono zakaz ruchu. Chwila zastanowienia i decyzja zapada – jedziemy. Droga ma gruntowo – kamienistą nawierzchnię i jest bardzo śmiało poprowadzona wysoko ponad brzegiem morza. Szkoda, że musiałem skoncentrować się na jeździe, bo roztaczały się z niej przepiękne widoki. W niektórych miejscach minięcie się z innym samochodem mogłoby faktycznie stanowić problem, ale nic takiego nie nastąpiło. Natomiast mając na uwadze naszą połamaną płytę podsilnikową, momentami zrzucałem nawet na pierwszy bieg. W dole widzieliśmy obłędnie położone plaże, ale zabrakło nam czasu na zejście do nich. Po 6km pokonywanych ze średnią prędkością 20km/h dojeżdżamy do głównej drogi Stari Grad – Hvar. Z tej strony też był ustawiony zakaz ruchu.
36. Miasto Hvar
Po kilkunastu minutach już jesteśmy w Hvarze, parkujemy auto 300m od ‘Rynku’ i ruszamy. Pogoda tymczasem trochę się psuje i zaczyna lekko padać. Rozczarowuje nas fakt, że nie można wejść do Katedry św. Stefana, nie ma nawet żadnej informacji nt. godzin mszy. Podziwiamy pobliski Arsenał i Loggię – miasto jest bardzo zadbane, pięknie położone w zatoce otoczonej Wyspami Piekielnymi. Robimy sobie długi spacer po nabrzeżach, docieramy do klasztoru Franciszkanów, potem znów gubimy się w stromych wąskich uliczkach, wychodzimy na główny plac miasta i stamtąd rozpoczynamy wspinaczkę na twierdzę Spanjola. Ścieżka wiedzie wśród pięknych agaw i kwitnących opuncji, z twierdzy roztacza się przyjemny widok, a i pogoda jakby się zdążyła poprawić. Mieliśmy ochotę na chłodne piwo, ale ceny są sakramencko wysokie. Pozostają więc przyjemne widoki i powrót do auta tą samą drogą. Miasto Hvar nauczyło nas jeszcze jednej rzeczy – bardziej się tam opłaca iść na kawę (cappucino 12 kun) i przy okazji do toalety niż do samej toalety (7 kun).
37. Opuncje w drodze na Twierdzę Spanjola
38. Widok z Twierdzy Spanjola na pl. św. Stefana z Katedrą
39. Hvar ze Spanjoli, na horyzoncie Wyspy Piekielne
Z Hvaru udajemy się do Starego Gradu, nieco mniej zatłoczonego, a równie atrakcyjnego miasteczka. Tutaj trafiamy do fantastycznej restauracji, gdzie jem najlepsze risotto z owocami morza w życiu. Właścicielka knajpy ma po drugiej stronie uliczki swój sklep z olejkami z lawendy, miodem i pamiątkami. Opowiada nam o zbiorach, wojnie... To był jeden z najfajniejszych momentów wyjazdu. Po pysznym posiłku przechadzamy się po miasteczku i odwiedzamy Tvrdalj, niestety, o tej porze dnia zamkniętą.
40. Stari Grad
41. Najlepsze risotto w całej Dalmacji
42. Stari Grad
Późnym popołudniem odwiedzamy jeszcze leżącą po drodze Vrboskę z urokliwymi mostkami przerzuconymi nad wąską zatoczką wciskającą się w centrum, a także pobliską Jelsę, z ładnym kościołem św. Marii. Tam też pijemy ostatnią kawę i powoli zbieramy się do odjazdu. Z Jelsy do Sucuraju wracamy równo godzinkę, co jak na dystans 55km, nie jest wcale złym wynikiem. W miasteczku czekamy chwilę na ostatni tego dnia prom umożliwiający powrót do naszego apartamentu. U jego progu meldujemy się po 17 godzinach od wyjścia. Trzeba szybko iść spać, bo nazajutrz... znów wstajemy na pierwszy prom.
43. Vrboska
44. Jelsa
Poniedziałek przywitał nas pięknym słońcem i już po 6 rano jesteśmy gotowi do wyjazdu do Ploće. Tym razem płyniemy większym ‘potworem’, mieszczącym podobno 140 aut. Celem, co prawda jedynie chwilowym, jest miasteczko Trpanj położone na półwyspie Peljesac. Mieliśmy początkowo pomysł, żeby na Peljesac popłynąć jedynie z rowerami i takoż dostać się do Orebicia, ale z uwagi na gumę złapaną jeszcze w Splicie i fakt, że pomyłkowo zabrałem dętkę z niepasującym wentylem, a także lęk przed sporymi przewyższeniami – odpuszczamy. Do miasteczka położonego w zachodniej części półwyspu docieramy samochodem. Po krótkim spacerze w stronę nabrzeża znajdujemy taxi wodne i po chwili prujemy wodę w kierunku jednej z największych atrakcji wyjazdu (przynajmniej taką mieliśmy nadzieję) – Korczuli.
45. Półwysep Peljesac z promu płynącego do Trpanja
46. Korczula
Miasto od strony wody wygląda naprawdę ładnie. Widać tutaj doskonale, że niewielki półwysep ograniczał rozmiary osady – sprawia ona wrażenie niemal wylewania się poza mury. Po Korczuli naprawdę sporo się spodziewaliśmy (‘Mały Dubrownik’) i chyba nie do końca nasze oczekiwania zostały spełnione. Przede wszystkim małe rozmiary sprawiają, że ciągłe jest wrażenie tłoku. W każdym razie, wysiadamy na nabrzeżu i przez jedną z bram miejskich kierujemy się w stronę Katedry św. Marka. Zwiedzamy zarówno piękne wnętrze, jak i wchodzimy na wieżę. Ta ostatnia, niestety, jest zbyt niska żeby umożliwić cieszenie się z fajnej panoramy. Dzwonnica znajduje się raptem kilka metrów ponad dachami sąsiednich domów. Pogoda tego dnia również nie sprzyjała podziwianiu pięknych widoków, przez cały dzień nad Świętym Eliaszem utrzymywały się ciemne, gęste chmury. Dopiero po zejściu i zrobieniu któregoś z rzędu okrążenia głównego placyku wąskimi uliczkami, zwracamy uwagę na detale znajdujące się na fasadzie świątyni. Przepiękne rzeźby Adama i Ewy, słoni, potworów morskich robią świetne wrażenie. Prawdziwy majstersztyk mistrzów kamieniarstwa. Dobre kilka minut stoimy oparci o sąsiednie mury z głowami uniesionymi do góry i podziwiamy. Po chwili wchodzimy do wnętrza świątyni, gdzie uwagę przykuwa jej kształt – wydaje się.... czteronawowa. Okazuje się, że jest trzynawowa, a wybudowania w późniejszym czasie kaplica św. Rocha jest tak słusznych rozmiarów, że wydaje się czwartą nawą. Uwagę zwracają również ołtarz oraz piękne malowidło ze św. Antonim. Jeszcze jedną ciekawostką potwierdzającą fakt niedostatku przestrzeni w rozbudowującym się mieście jest to, że dzwonnica nie została wybudowana ‘obok’ świątyni, jak to robiono w tamtym okresie i rejonie świata, ale jako jej integralną część.
47. Korczula - mury
Po paru chwilach, już w centrum informacji turystycznej jesteśmy świadkami zabawnej wymiany zdań. Miasteczko bardzo mocno podkreśla fakt, że mieszkał w nim (niektórzy twierdzą nawet, że również urodził się tam) Marco Polo. W związku z tym, był i dom Marco Polo, długopisy z Marco Polo, drinki Marco Polo w knajpach itp. Momentami czuło się, że jest to trochę taki marketing na siłę, ale jak widać – musi się sprzedawać. No i we wspomnianym centrum obsługująca pani reklamuje turystom z Dalekiego Wschodu muzeum Marco Polo, podkreślając, że jeśli są z Chin, to mają do niego wejście za darmo, gdyż w ten sposób honorują obywateli kraju, do którego odkrywca podróżował. ‘- Eeeeee, nieeeee... My jesteśmy z Singapuru’ – usłyszeliśmy w odpowiedzi. Po kilku chwilach, jak ujrzeliśmy jak wyglądają eksponaty w tym ‘muzeum’ to stwierdziliśmy, że sami byśmy chyba powiedzieli, że jesteśmy z Singapuru. Niestety, Chorwaci mają wiele do pokazania, ale nawet jak nie mają czego pokazać, to reklamują to jako nieziemską atrakcję i koszą ciężki hajs – tak było chociażby w nieco żenującym akwarium w Puli zwiedzanym przez nas kilka lat temu, tak było również, jak się miało później okazać, w niektórych muzeach Dubrownika – należy po prostu pamiętać o tym i przyzwyczaić się.
48. Fasada kościoła św. Marka