Janusz Bajcer napisał(a):adamk3 napisał(a):To nie była przemoc albańsko-serbska tylko albański pogrom Serbów, dlaczego nie możesz pogodzić się z faktem
idziesz w zaparte
Nie "idę w zaparte" - cały czas piszę, że na wojnie giną ludzie po obu stronach.
A "wojna domowa" to najgorsza z wojen.
Określenie "przemoc albańsko-serbska" lub "serbsko-albańska" rozumiem jako "wet za wet" ; "oko za oko" ; "ząb za ząb" itp.
Raz jedni napadli drugich, i odwrotnie. Pierwszy zaczął "Slobo" bo odebrał autonomię i zaprowadził czystki etniczne.
Teraz "Slobo" siedzi sobie w piekle, a najgorsze jest to, że za jego grzechy ciepią dalej ludzie na ziemi.
Wszyscy, którzy szli tropem "Slobo" w innych krajach byłej Jugosławii, mający "krew na rękach" też tam się z nim spotkają.
Już nie na wojnie tylko pod kontrolą i w obecności 17 tys. żołnierzy NATO i 4 tys. policjantów ONZ
http://www.gazetawyborcza.pl/1,87290,4363620.html
Szwecja broni Kosowa
Maciej Zaremba*2007-08-25, ostatnia aktualizacja 2007-08-24 17:43
Co robi pan Bangura w Kosowie? Uczy zarządzania koleją za osiem tysięcy euro miesięcznie. Lokalni pracownicy mówią, że Bangura o kolejnictwie nie ma pojęcia. No bo skąd ma je mieć? Pochodzi ze Sierra Leone, gdzie ostatni pociąg odjechał w 1975 r.
- Trudno było się skoncentrować - mówi Micke. Ale co odczuwał? - Ciężko przyznać, ale nie było pozytywnych myśli.
Dopiero kiedy opowiada, jak zaczęli sobie nawzajem dziękować za wspólną służbę, rozumiem, co chce powiedzieć. Negatywne myśli u tego sierżanta z Gotlandii oznaczają, że sądzili, iż nie przeżyją nocy. "Trudno się skoncentrować" znaczy "śmiertelny strach". Tylko że on tak nie mówi. W słowniku Mickego nie ma nawet miejsca na "chodzenie". Są "przegrupowania".
Micke brał udział w
bitwie pod Eaglavicą 17 marca 2004 r. Domyślam się, że czytelnik nic o niej nie słyszał. Ja też nie, dopóki nie przyjechałem do Kosowa. Zadziwiające, bo zważywszy, o co szło, musiała to być najważniejsza interwencja szwedzkiej armii od jakichś stu lat. Tym bardziej zadziwiające, że uczestniczyli w niej piekarze, stolarze i inni ochotnicy pod wodzą oficera, który tego dnia nie posłuchał rozkazu.
Już z tego powodu warto o niej opowiedzieć. Ale są też inne - tego dnia siły pokojowe ONZ doznały największej klęski od czasów Srebrenicy.
W obecności 17 tys. żołnierzy NATO i 4 tys. policjantów ONZ albańscy bojówkarze zaatakowali serbską mniejszość. 900 osób zostało rannych, 19 zabitych, 4,5 tys. zmuszonych do ucieczki, zburzono ponad trzydzieści kościołów, spalono siedemset domów.
- Nie rozumiem - mówi Hans Hakansson, podpułkownik z Gotlandii. - Obrona klasztoru pod Prizrenem to marzenie każdego oficera. Ze wszystkich stron strome zbocza, rzeka i jeden wąski most. Dajcie mi dwudziestu ludzi, a obronię się tam przed atakiem tysiąca. Co się stało?
Właśnie, co się stało? Kiedy dwustu albańskich ekstremistów uzbrojonych w koktajle Mołotowa dotarło do szesnastowiecznego klasztoru, wysłali przodem emisariusza z białą flagą.
Przekazał on niemieckim żołnierzom z KFOR, że nie spadnie im włos z głowy pod hełmem, jeśli tylko usuną się, tak aby można było spokojnie spalić klasztor. Jeśli zaś pozostaną na miejscu, będzie po nich. Niemieccy żołnierze wycofali swoje wozy opancerzone i z daleka przyglądali się, jak płonie klasztor.
Postąpili zgodnie z instrukcją, wyjaśnił generał Holger Kammerhoff. Według "Rules of engagement" ["Zasad użycia siły"], które każdy żołnierz nosi w kieszeni, mieli bronić życia i zdrowia. W regulaminie nie ma mowy o użyciu siły w obronie budynków. A zatem kiedy dzień dobiegł kresu, nikt z niemieckich żołnierzy nie miał choćby zadraśnięcia. Natomiast większość z tego, co mieli chronić, została do szczętu spalona. Podobnie jak to, co znajdowało się pod ochroną Francuzów - klasztor w Drenicy i wszystkie serbskie domy w Svinjare.
Obrona Eaglavicy
Tamtego dnia Hans Hakansson miał pod sobą 700 ludzi. Głównie Szwedów, ale także Czechów, Finów, Słowaków i Irlandczyków. Musieli ruszyć do akcji w takim pośpiechu, że nie zabrali ze sobą wody ani map.
Tysiące Albańczyków szło ku serbskim enklawom w Eaglavicy i Graeanicy, gdzie jest słynny klasztor. Nieśli łomy, kamienie, trochę broni palnej oraz nasączone benzyną i zatknięte na długich żerdziach koce - nimi pali się domy w Kosowie - podpala się i wrzuca przez okna.
Hakansson rozstawił swoich ludzi u wejścia do wsi, nie mógł zrobić nic więcej. Dostali tę samą propozycję, co Niemcy pod Prizrenem - usunąć się. Odmówili. Potem stanęli w szyku i bronili się. - To była średniowieczna bitwa - zauważył któryś z obserwatorów. Pałki przeciwko kijom i tarcze przeciw łańcuchom, siedmiuset obrońców przeciw dziesięciu tysiącom atakujących falami. Jak długo wytrzymają?
Jakąś godzinę, sądził Hakansson. Nie było mowy o posiłkach, gdyż
tego dnia całe Kosowo stanęło w ogniu. Wkrótce w obozie Szwedów nie było już żywego ducha. - Zjawili się - mówi -wszyscy, którzy byli w stanie stać na nogach, ludzie z kuchni i warsztatu, którzy nigdy nie mieli pałki w ręku. Nikt im nie rozkazywał, przyszli sami. Bili się dwie godziny, cztery, sześć... bez picia, mdleli, sikali w spodnie, mieli połamane ręce i nogi, słyszeli świst kul nad głową. Bili się jedenaście godzin bez przerwy. Aż zapadł zmrok i napastnicy się zmęczyli.
Trzydziestu pięciu żołnierzy zostało rannych. Ale Eaglavica nie została spalona. A klasztor w Graeanicy stoi do dziś. Kiedy Hakansson zorientował się, że mogą zostać oskrzydleni, dał przez radio rozkaz: "Defend monastery... use deadly force if necessary" ["Brońcie klasztoru .... użyjcie broni, jeśli będzie trzeba"]. Mimo że w kieszeni miał ten sam regulamin, co Niemcy w Prizren. Dlaczego tak postąpił?
Zanim Hakansson został wysłany do Kosowa, miał nadzieję, że MSZ wyśle go na kurs historii Bałkanów. Nie wysłało, więc sam zaopatrzył się w podręczniki. Dzięki temu wiedział, jak mówi, że klasztor w Graeanicy ma w serbskiej kulturze wartość symbolu. Jeśli zostanie zniszczony, cała Serbia zerwie się na nogi. - Poza tym - dodaje - każdy rozkaz ma swoją datę ważności. Potem trzeba podejmować decyzje na własną rękę.
- Tego dnia cała różnica między dobrem a złem zależała od postawy Hakanssona i jego ludzi - mówi generał Anders Brännström, przełożony Hakanssona w Kosowie. - Gdyby postawił na bezpieczeństwo żołnierzy, tak jak wielu innych, Szwecja miałaby na swoim sumieniu nową Srebrenicę.
Opowiadam o tym tak obszernie, ponieważ o tej interwencji pisało się w szwedzkich gazetach mniej niż o gołym tyłku uczestnika programu "Ekspedycja Robinson". Ja uważam, że to symptom czasów. Hans Hakansson, że to co najwyżej pewna osobliwość. - Ale - dodaje - w Szwecji ludzie chcą wierzyć, że żołnierze ONZ rozdają dzieciom lalki, a poza tym propagują "gender equality" [równość płci]. Są skonsternowani, widząc nas pod bronią.
Specjalista od portów doradza kolei
Z przeprowadzonej przez NATO i niezależne instytucje analizy pogromów z 17 marca wynika, że działaniem najbardziej odpowiedzialnym ze strony oficerów było złamanie regulaminu. Zdobyli się na to tylko Szwedzi i Włosi.
Wojskowi tego dnia odkryli, że w Kosowie dowodzą nie armią, ale czymś, co najbardziej przypomina sanatorium na pikniku. Każda grupa pensjonariuszy ma swoje własne przepisy. Amerykanom nie wolno walczyć z cywilami. Słowakom używać pałek. Niemcom przechodzić przez ulicę, bo tam kończy się ich sektor. I tak dalej...
Były to "caveats" - warunki, jakie każde z państw postawiło, przystępując do misji w Kosowie. W ich efekcie większość jednostek KFOR okazała się bezużyteczna, kiedy były najpilniej potrzebne. Tylko 17 z 55 miało zgodę na zwalczanie zamieszek. W całym kraju nie było ani jednego generała, który by wiedział, kto na co miał zgodę, a na co nie miał. - Niektórym nie wolno wychodzić po siedemnastej - zgaduje jeden ze szwedzkich oficerów.
Chciałoby się wierzyć, że misja ONZ jest jak ekspedycja polarna: jasny cel, zdecydowane przywództwo, właściwe wyposażenie, doskonali specjaliści oddani swemu zadaniu.
Tego można by oczekiwać, zważywszy na astronomiczne pensje i fakt, że o każde miejsce w służbie ONZ stara się 229 kandydatów. Niestety, misja w Kosowie nie przypomina nic takiego. Trudno ją porównać z czymkolwiek, chyba że z przychodnią zdrowia w szwedzkiej Sveg na dalekiej północy.
Sveg słynie z tego, że lekarz zmienia się tu co tydzień.
W Kosowie odsyła się żołnierzy, którzy właśnie zaczynają się orientować w terenie. Rotacja następuje po sześciu miesiącach i dotyczy to również policjantów. Administratora zmienia się raz do roku, podobnie jak większość wyższych urzędników. I tutaj kończy się podobieństwo z przychodnią zdrowia. Jeśli rotacyjny lekarz w Sveg przepisze nie to lekarstwo, będzie miał do czynienia z Inspektorem Służby Zdrowia. Jeśli zaś policjant z ONZ wyrzuca do kosza zawiadomienia o przestępstwie, nie ma się czego obawiać. ONZ nie dysponuje żadnymi sankcjami za niedopełnienie obowiązków. Najgorsze, czego można oczekiwać, to nieodnowienie kontraktu.
Brytyjski informator opowiada o pakamerze
w ONZ-etowskiej policji po sufit wypełnionej nieprzeczytanymi zawiadomieniami o przestępstwie. Brzmi to wiarygodnie, większość przestępstw popełnionych w Kosowie pozostaje bez dochodzenia. Dlaczego niby policja miałaby prowadzić śledztwo, jeśli jej się nie chce? To wbrew pozorom nie jest głupie pytanie.
Tak jak i to: Co robi pan Bangura w Prisztinie? Uczy Kosowian zarządzania koleją, za ponad osiem tysięcy euro miesięcznie. Lokalni pracownicy kolei, którzy żyją za sto pięćdziesiąt euro, czują się tym cokolwiek poniżeni, zwłaszcza że pan Bangura nie ma pojęcia o kolejnictwie. No bo skąd ma je mieć? Pochodzi ze Sierra Leone, gdzie ostatni pociąg odjechał w 1975 r. Jest ekspertem od portów.
Natomiast pan Bhattacharya z Bangladeszu nie jest ekspertem od niczego. Jest parkingowym, nie ma prawa jazdy i mówi tylko w bengali, ale musiał dać komuś w Dhace porządnie w łapę, bo został policjantem w ONZ.
W Kosowie są setki takich niekompetentnych policjantów, ekonomistów, a nawet prawników (Co powiedzieć o ekspercie od prawa morskiego zajmującym się śledztwem w sprawie morderstwa?). Pochodzą oni często z "nonskiing nations" ["państw, gdzie nie jeździ się na nartach"], jak w żargonie ONZ określa się Afrykę i Azję.
Nietrudno zgadnąć, jak dostali się do Kosowa. Dzięki systemowi ONZ. - Ważne jest, aby cały świat dzielił między siebie odpowiedzialność - oznajmia jeden z dyplomatów. Owszem, z niektórych nie ma pożytku, ale "system kwot jest ceną, jaką musimy płacić za legitymizację".
My, czyli kto? Płaci ją przecież Kosowo. Kto zdoła uwierzyć, że siły porządkowe z czterdziestu czterech państw, gdzie połowa policjantów pochodzi z krajów niedemokratycznych, w tym co drugi z czystej dyktatury, z których połowa nie rozumie angielskiego, a co drugi nie jest nawet policjantem, że siły te będą z narażeniem życia
wprowadzać prawo i porządek w kraju, gdzie nigdy on nie panował?
Nie będą. Dlatego tylko patrzyli, jak mafia infiltruje najpierw miejscową administrację, a potem także ONZ. Z całej tej historii wynika jeden niepodważalny wniosek: ONZ potrzebuje własnych sił policyjnych, najlepiej złożonych z dobrze opłacanych policjantów z wydziałów kryminalnych z krajów UE, którzy mogą natychmiast wkraczać do akcji - i my powinniśmy za to zapłacić.
Odwaga i ochraniacze na buty
Jeśli czytelnik uważa, że rozpisuję się o sprawach, które dotyczą odległych Bałkanów, pragnę przypomnieć, że to mafiosi z Kosowa handlują żywym towarem w Oslo i heroiną w Kalmarze. I będą w stanie skorumpować rząd w Prisztinie, kiedy prowincja uzyska niezależność. Będzie to wina nie Kosowa, ale nasza, bo na to pozwoliliśmy.
Żaden z siedmiu kolejnych administratorów ONZ nie próbował nawet stawić czoła przestępczym ligom. Najsilniejsze z nich, wywodzące się z partyzantki UÇK, cieszą się niemal nietykalnością pod rządami ONZ, ponieważ istnieją obawy, że w przeciwnym razie będzie prowokować zamieszki. Albo co gorsza zaatakują funkcjonariuszy ONZ. Z tych samych powodów nigdy nie starano się ustalić winnych setek mordów na Serbach i Romach (oraz Albańczykach podejrzanych o "kolaborację") z 1999 r.Było to zaniechanie brzemienne w skutki, choć zrozumiałe, jeśli zważyć, jak skonstruowana jest misja ONZ. Zwalczanie zorganizowanej przestępczości wymagałoby strategii, wytrwałości, odwagi i poświęcenia. Tego wszystkiego, co rozumiemy pod pojęciem misja. ONZ nie mają jednak żadnej misji w Kosowie. Mają natomiast oenzetowskich zmienników-wagabundów, doskonale opłacanych, ale nieodpowiadających za nic poza swoją karierą, w której Kosowo jest jedynie epizodem. Dla kariery zaś korzystne są raporty o stabilizacji i postępach, a nie o walkach, mafii i zamieszaniu (nie mówiąc już o rannych policjantach).
Tak więc siedmiu administratorów ONZ w Kosowie donosiło o stabilizacji i samych postępach, by po ośmiu latach pozostawić kraj opanowany przez mafię (teraz ma go przejąć Unia). Zwykli Kosowianie patrzyli na to i się uczyli. ONZ ma, owszem, szczytne zasady - myśleli - ale nie potrafi ich bronić, jeśli to kosztuje. I tylko tyle są one warte.
Dlaczego dokonania Szwedów wyróżniają się tak pozytywnie na tym tle? Główny kontroler ONZ, Inga-Britt Ahlenius nie przyjmuje do wiadomości, że przebywa na Bałkanach, tylko stawia takie same wymagania, co w Sztokholmie. Podpułkownik Hans Hakansson bije się w obronie Serbów, jakby ci byli z gotlandzkiej Visby. Ombudsman Marek Nowicki, wprawdzie Polak, ale po szwedzku uparcie obstaje przy wierze w praworządność.
[
color=#444444]Obóz wojskowy Camp Victoria pod Prisztiną to Szwecja w miniaturze. Jest tu kościółek, sala gimnastyczna, poczta, gofry z dżemem i segregacja śmieci. Na zewnątrz Albańczycy wyrzucają wszystko do rowu, ale tutaj obowiązuje kompost, utylizacja i ISO 14000. - Niestety - informuje podpułkownik Hakansson, bohater z Eaglavicy - w całym Kosowie nie ma ani jednego autoryzowanego zakładu utylizacji opon. - Więc co robicie? - Hmm... odwozimy je do... Szwecji.[/color]
Obraz ciężarówki mijającej pasma bałkańskich gór śmieci na swej drodze do zakładu dwa tysiące kilometrów stąd aż się prosi o złośliwy komentarz. Nie chce mi on jednak przejść przez pióro, które przed chwilą wychwalało Hansa Hakanssona, Ingę-Britt Ahlenius czy Mickego z Gotlandii, który na początku tego reportażu szykował się na śmierć pod Eaglavicą, a teraz wrócił do Kosowa i jest dowódcą "search teamu" poszukującego materiałów wybuchowych i broni. Czasem jego grupa robi "hard entry", to znaczy wdziera się do jakiegoś domu w środku nocy przez zamknięte drzwi i okna. Jeśli nie ma tam nic niebezpiecznego, następuje "deskalacja": - Przepraszamy, odkładamy broń, zakładamy ochraniacze na buty i robimy zdjęcia wszystkiego, co żeśmy rozbili, żeby ludzie mogli się starać o odszkodowanie w Camp Victoria.
- Ochraniacze na buty? Chyba żartuje?
- Nie, wcale. Żeby nie pobrudzić dywanu. O, takie... - rozkłada kieszenie bojowej kamizelki. Pokazuje latarkę, kompas, coś śmiercionośnego i na samym dole niebieskie szpitalne ochraniacze na buty.
Sierżant Micke opowiada, że zdarza się, iż ludzie, którym wyważono drzwi, zapraszają potem na kawę.
- Za sprawą ochraniaczy?
- Tak, bo widzą, że okazujemy szacunek.
"Use deadly force" [użyć ostrej amunicji] z jednej strony, a z drugiej ochraniacze na buty, szacunek. Czy będzie przesadą twierdzenie, że ONZ powinna brać lekcje u tych żołnierzy z Gotlandii? Sporo można powiedzieć o bałkańskich narodach, ale mają jedną sympatyczną cechę: gardzą opiekunami, którzy nie biorą siebie samych serio. Jak na przykład ONZ. Szanują natomiast przeciwników, którzy być może naiwnie, tak jak oni sami, wierzą w to, co robią. Jak na przykład Micke.
tłum. Jan Rost
Panowie Bangura i Bhattacharya w rzeczywistości nazywają się inaczej. Po pogromie z marca 2004 r. większość przysługujących poszczególnym państwom „caveats" [zastrzeżeń] w ramach KFOR została zlikwidowana. Hans Hakansson i kilkunastu innych żołnierzy szwedzkich zostało odznaczonych Złotym Medalem Ministerstwa Obrony za obronę Eaglavicy.
Literatura:
Ian King, Whit Mason,„ Peace at any price - How the world failed Kosovo", Cornell University Press, 2006
„Bernard Kouchner, Les guerriers de la paix", Grasset, 2004
Tim Judah, „War and revenge", Yale University Press, 2000
Był to czwarty i ostatni z serii reportaży
*Maciej Zaremba - wyemigrował z Polski w 1969 r. Jest publicystą największego szwedzkiego dziennika "Dagens Nyheter", gdzie ukazał się publikowany przez nas tekst. W styczniu 2008 r. wydawnictwo Czarne opublikuje zbiór jego reportaży "Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji"
Źródło: Gazeta Wyborcza
Wyślij Wydrukuj Podyskutuj na forum