Najpierw jeszcze króciutki foto-suplement do wąwozu Tavignano - na dowód, że ja tam też byłem.
I możemy już jechać do Corte.
Jesteśmy blisko, więc dojazd od centrum zabiera tylko chwilę. Przejeżdżamy przez całkiem ładne uliczki, ale jakoś oboje jesteśmy już zanadto zmęczeni tym dniem, by fotografować, więc tylko rzucamy spojrzenia w trakcie jazdy. Przemieszczamy się bardzo wolno, wykorzystując fakt, że ruch - poza główną przelotówką - jest znikomy. Ot, taka mała autokarówka.
Corte jest niewielkim miasteczkiem, chociaż przez krótki czas zostało nawet stolicą Korsyki. Miało to miejsce w 1755r, w toku kolejnych, coraz badziej zwycięskich walk mieszkańców Korsyki którymi dowodził wtedy Pasquale Paoli. Został wybrany przywódcą powstania po tym, jak jego poprzednik - Giampietro Gaffori, zdobywca cytadeli - został podstępnie przez Genueńczyków zamordowany.
Genueńskie wojska stopniowo musiały oddawać coraz większe obszary wyspy i być może Korsyka byłaby dziś niepodległym państwem, gdyby okupantów nie wsparła Francja. O wiele silniejsza armia dosyć szybko opanowała całe terytorium i 17 lat później powstanie zostało stłumione, a Corte utraciło status stolicy.
Cytadelę - w odróżnieniu od wielu nadbrzeżnych umocnień - nie zbudowali Genueńczycy, tylko Vincentello d'Istria, który w 1419r zajął miasto w imieniu króla Aragonii.
Zajeżdżamy najpierw pod wysokie mury, stojącej na stumetrowej skale fortecy, gdzie z parkingu kończącego ślepą uliczkę roztacza się widok w kierunku zachodnim, a potem zawracamy i jednokierunkową uliczką wjeżdżamy pod jej mury od strony miasta. Dostajemy się na szeroki plac - po jednej stronie cytadela, po drugiej budynki sądu, prefektury, żandarmerii. Na wprost mamy zwężenie i rozstaja. W lewo ślepa ulica, w prawo w dół... schody.
Moment! Wrócić - tak jak przyjechaliśmy - nie możemy, bo to jeden kierunek. W lewo nie ma przejazdu, czyli... jednak te schody?.. Fakt, stopnie nie są wysokie, a odległości pomiędzy nimi rzędu dwóch metrów. No, dobra. Ruszam powoli - jeden stopień, drugi, trzeci... Uliczka skręca mocniej w prawo i się zwęża, a stopnie się zagęszczają. W końcu się zatrzymuję - czy ja tu w ogóle dam radę przejechać?! Wychodzę z auta i robię kilka kroków. Jest coraz wężej a stopnie już co pół metra.
Nieee... nie odważę się. Jak mi przyjdzie wycofywać - może być kiepsko. Wracam, póki jest to jeszcze dosyć proste. Ale cóż - jestem znów na placu, z którego jedyny porządny wyjazd, to ten pod prąd. Spoglądam w okna sądu, prefektury, żandarmerii... OK, czas na nas. Mając nadzieję, że nic akurat nie będzie chciało na plac wjechać, ruszam przepisom drogowym na spotkanie.
Na szczęście, nie spotykam nikogo i po chwili wydostajemy się z niezrozumiałej dla nas pułapki. To co - zobaczyliśmy miasto? Możemy tak założyć.
Wyjeżdżam z Corte w kierunku północnym. Gdzieś tu ma stać urokliwy kościół San Giovanni Battista. Wypatrujemy go, ale bez efektu. Zapada już wieczór, najchętniej bym pociągnął jeszcze trochę i poszukał noclegu. Bea jednak jest wyraźnie zawiedziona.
- Wiesz, Corte owszem, miłe. Ale na tym kościółku to mi bardzo zależało.
Cóż robić - jest już za późno na poszukiwania ukrywającego się kościoła, a bez sensu byłoby się oddalać po to, by jutro tu wracać. Szosa przed nami wznosi się serpentynami, które nie rokują nadziei na bliskie miejsce noclegu. Zawracam więc przy pierwszej, nadarzającej się okazji i zjeżdżam do Corte. Teraz skręt w prawo, na szosę, która prowadzi szeroką doliną. Tu już łatwiej o dogodne miejsce, które znajdujemy po pięciu minutach jazdy.
Ufff... to był długi dzień. Zasłużyliśmy sobie na odpoczynek.