Następny dzień to wycieczka na słynną plażę Palombaggię. Dojazd na plażę jest łatwy, bo przy głównej drodze pojawiają się, co jakiś czas strzałki reklamujące to miejsce. My wybraliśmy dłuższy, najprostszy wariant. Od Rondinary dojechaliśmy do drogi głównej w kierunku Porto Vecchio i na pierwszym rondzie na przedmieściach w prawo. Po drodze tuż przy kempingu zabraliśmy jeszcze młodego autostopowicza, który chciał wydostać się na 'nacjonalkę'. Przyleciał na wakacje z Kanady i podróżował po Europie, dziś Korsyka, jutro Kreta - fajnie! Łukasz jako jedyny na tyle władał angielskim, by prowadzić konwersację na poziomie... Oczywiście chłopak zrozumiał, że jesteśmy 'from Holland', ale to stary numer
! Zaczął coś mówić o Amsterdamie, ale wyprowadziliśmy go z błędu. Wysiadł, podziękował, było sympatycznie. Iwka jechała jak zwykle pierwsza, bo bez kierunkowskazów. Zauważyłem skręt na parking, zjechałem, Opel pojechał dalej... Parking był wielki, zacieniony i bezpłatny! Ruszyliśmy na plażę, po chwili zadzwonił telefon, załoga Opla wylądowała na drugim końcu plaży
No nic, jakoś się znajdziemy. Plaża i morze wyglądało rewelacyjnie, biały drobniutki piasek, woda turkusowa, kolorami przypominała mi trochę Kreteńskie Elafonisi! Po 45 minutach marszu dotarliśmy do reszty - ufff! Rozłożyliśmy się w dogodnym miejscu, ludzi było sporo, ale bez tłoku. Przez kilka godzin pławiliśmy się w cieplutkim morzu, poszliśmy na krótki spacer na skałki, a za skałkami następna piękna plaża! Polecam to miejsce! Jest tam przepięknie! Słonko doskwierało mocno, cienia niestety brak, muszę chyba wreszcie zainwestować w parasol plażowy!
Byczyliśmy się chyba do godziny 16. Potem długi powrót na parking. Wracaliśmy inną drogą, wzdłuż wybrzeża. Kilometrami ciągną się tam przepiękne plaże! Niestety panuje duży ruch budowlany, myślę, że to hotele i apartamenty... niestety! Przejechaliśmy obok wcześniej wspomnianego kempu 'Asciaghju', chwila i byliśmy na naszej Rondinarze.
Wieczorem basen, Pietra w knajpce. Po krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że nazajutrz ruszamy w kierunku Bastii. Prom mamy w piątek, a nie wiadomo, co jeszcze może wydarzyć się z samochodem... Poza tym koniecznie chciałem jeszcze zobaczyć St. Florent.
Także rano szybkie pakowanie, basen i w drogę! Z żalem opuszczaliśmy Rondinarę. Droga początkowo jest bardzo malownicza, później w miarę zbliżania się do Bastii, teren robi się bardziej płaski, a i ruch coraz większy. Po drodze zajechaliśmy jeszcze do przydrożnych winiarni i sklepów, celem zakupu miejscowych win i innych specjałów. Na przedmieściach Bastii złapała nas ulewa! A to nowość, pierwszy raz od prawie dwóch tygodni zobaczyliśmy deszcz! Zajechaliśmy na nasz kemping 'San Damiano', miejsce znaleźliśmy tuż obok poprzedniego. Deszcz jeszcze trochę kropił, ale nie przeszkadzało nam to w rozbiciu obozu, było nadal ciepło. Po jakiejś godzinie wyszło słońce, a gęste, deszczowe chmury zawisły nad okolicznymi górami.
Poszliśmy na plażę, później podjechaliśmy do pobliskiego supermarketu na poważniejsze zakupy, wieczorem do knajpki na piwo. W ramach 'animacji' puszczali na sporym ekranie koncert U2 łącznie z własnym oświetleniem i 'dymem'. Dobrze czuliśmy się na tym kempie! Okolice znane, do plaży dwa kroki, a i ceny o wiele niższe niż w pozostałych częściach wyspy.
Rankiem wybrałem się na długi spacer na plażę. Chmury nadal wisiały nad górami, ale nad morzem świeciło słońce, było bardzo przyjemnie, szkoda, że to już ostatni dzień... Na plaży spacerowało jeszcze kilka osób, wszyscy mijając się wymieniali pozdrowienia. Bardzo sympatyczna atmosfera! Gdy wróciłem, reszta ekipy powoli gramoliła się z namiotów. Śniadanie, plaża, a wczesnym popołudniem ruszyliśmy do St. Florent. Droga wiodła przez centrum Bastii i dalej ostrymi zakrętami mocno w górę. W pewnym momencie było widać mierzeję z naszym kempem. Widokowo bardzo ładnie, góry spowite chmurami. W St. Florent samochody zostawiliśmy na płatnym parkingu i ruszyliśmy na spacer. Najpierw port, a w nim znowu cała masa ekskluzywnych jachtów. Zasiedliśmy w kawiarni, kawa, lody... Panowała dosyć dziwna aura - chmury zeszły bardzo nisko, słońce ledwie się przez nie przebijało, było bardzo parno i gorąco. St. Florent to małe miasteczko, więc dalszy spacer nie trwał zbyt długo. Na koniec zasiedliśmy na ławkach i obserwowaliśmy rozgrywki miejscowych mężczyzn w bule. Ni czorta nie mogliśmy skumać o co w tym chodzi
. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na przełęczy w górach, przy pomniku upamiętniającym jakieś krwawe wydarzenia z okresu II wojny. Dotarliśmy do kempu, był już wieczór. Zasiedliśmy przy winie.
Tak mijał ostatni dzień na Korsyce, bardzo zielonej wyspie z przepięknymi widokami, niesamowitymi górami, plażami i morzem o różnych barwach. Mieszkańcy wyspy na pewno są ludźmi bardzo dumnymi, nie ma tu przesadnej uprzejmości czy wylewności, jest czysto, widać natomiast, że nie mają zbyt wielkich pieniędzy, brak wymuskanych gmachów... Pozytywnie zaskoczyły nas drogi i styl jazdy miejscowych! Drogi, mimo, że wąskie i kręte, to o dobrej nawierzchni, a wzdłuż nich często masa kolorowych, kwitnących krzewów. Skrzyżowania i rozjazdy to najczęściej większe lub mniejsze ronda, dobrze oznakowane, a na znakach często zamazane nazwy francuskojęzyczne... Kierowcy jeżdżą ostro, ale nie na wariata! Wyprzedzają tylko w tych miejscach, w których faktycznie można depnąć, brawury nie zaobserwowałem
I jeszcze jedno, jeżeli chcecie pogadać z miejscowymi to uczcie się języka francuskiego! Na angielski czy niemiecki nie liczcie, albo nie umieją, albo nie chcą się przyznać, że znają. Zostało jeszcze wiele miejsc, które chciałbym zobaczyć! Ale niestety urlop zasadniczy to ciągle 14-17 dni - mało!!! Poza tym podczas tego wyjazdu awaria samochodu pochłonęła 2 dni i siłą rzeczy zmieniła pierwotne plany.