Leniwie rozbijaliśmy obóz. Cienia nie było w tym miejscu za, wiele, ale wyboru brak! Tak się przy tym zmęczyliśmy, że koniecznie trzeba było schłodzić się piwem. A w sklepie tylko Heineken, na takich wycieczkach wolimy pić miejscowe, ale tu brak kasztanowej Pietry
. No i tak jak na wcześniejszych kempach w lodówce dużo drożej niż z półki! Np. w Algajoli przy kempie 0,5l Pietry w lodówce kosztowało 2,70 eur, a na półce 1,80 eur... A tutaj mała puszka Heinekena z lodówy - 2,65 eur!!! Ale co zrobić jak do innego sklepu parę kilometrów, a człowiekowi pić się chce
. Wspomnę jeszcze o winku, które popijaliśmy wieczorami. Próbowaliśmy różne i różniste, głównie białe i różowe. Dobre, nie powiem, ale brakowało nam trochę zróżnicowania "litrażowego", można tam kupić klasyczne 0,75l lub wielkie baniaki 5l. Nie było nic pośredniego!
Wieczorem wybraliśmy się nad morze, zatoka z drogi wyglądała świetnie! Niestety było dość daleko... Sama główna plaża też ok., szkoda tylko, że odgrodzona płotem od drzew, pod którymi można by znaleźć cień. W zatoce cumowało sporo jachtów, na plaży był już luz, piaseczek bardzo przyjemny.
Następnego dnia rano obudziłem się... chyba w ulu! Wrażenie było niesamowite, jeden wielki bzyk o świcie. Namiot stał pod kwitnącym drzewem, a pszczoły prace rozpoczynają od świtu. Na szczęście nie były agresywne, za to samochód był przysypany białym pyłem kwiatowym. Po śniadaniu, dla odmiany poszliśmy na basen, który może nie jest taki imponujący jak na "Lecci e Murta", ale równie sympatyczny, z pięknym widokiem na zatokę.
Po obiedzie wybraliśmy się do Porto Vecchio. Skład okrojony, bo Alicja leczyła zapalenie ucha i nie miała ochoty na spacer. Na całe szczęście mieliśmy ze sobą antybiotyk i udało się opanować sytuację. Została z Gosią na kempie.
Tradycyjny objazd miasta w poszukiwaniu parkingu, tradycyjny tłok na ulicach, ale kultura kierowców - miejscowych, pełna! Zatrzymaliśmy się przy porcie jachtowym i zaczęliśmy oglądać niesamowicie luksusowe jachty! W większości pod brytyjską banderą, do wynajęcia z załogą, za rejs w godz. 9-18 chcieli średnio 1000,00 eur... No cóż może innym razem
. Z portu, pod górkę w kierunku starego miasta. Powłóczyliśmy się uliczkami, w miasteczku panował bardzo przyjemny klimat, trochę turystów, kelnerzy powoli zaczynali nakrywać stoły w knajpkach, tak jakoś sielsko, spokojnie, powolutku... Iwka zakupiła w aptece stopery, celem uszczelnienia chorego ucha Alicji, bo ona mimo bólu ani myślała rezygnować z morza czy basenu, jeszcze jakieś wino na wieczór, panini dla Łukasza, aż w końcu w bocznej uliczce zasiedliśmy w skromnej knajpce. Kuchnia z mini ladą stała na zewnątrz, a przygotowaniem lokalnych specjałów zajmował się mały facecik z wielką szczęką. Wyglądał pociesznie i fachowo za razem. Nieśpiesznie podszedł do nas i zagadał coś, oczywiście w języku nam nie znanym, ale błysną intelektem, wpierw kazał pokazać w karcie co chcielibyśmy "glu, glu" a później "mniam, mniam" - no ubaw mieliśmy niesamowity, esperanto, czy jak?
Po jakiś 10 minutach przyniósł nam glu, glu, a po 20 zabrał się za przyrządzanie mniam, mniam, czyli naleśników francuskich. Przy okazji jakoś wytłumaczył nam, że tu jest Korsyka i tu nikomu się nie śpieszy...
W międzyczasie znikną na chwile w pomieszczeniach knajpkowych i wyszedł z całkiem pokaźną, na moje oko, strzelbą. Zrobiliśmy wielkie oczy, a on staną przy stolikach i przymierzył, strzelił... w gołębie siedzące na pobliskim kościele!
No, ale strzelba okazała się być wiatrówką
I mieliśmy kolejny powód do ubawu! Bo z takim numerem to jeszcze nie mieliśmy styczności! Naleśniki były dobre, przyjemnie siedziało się w knajpce, obserwując kucharzo-kelnero-szefo-myśliwego
Czas leciał, a na Rondinarze - o zgrozo - bramę dla samochodów zamykali o godz. 22!!! Poczyniliśmy więc starania o rachunek... O jeny, ale tam wszyscy mają czas! Gościu spojrzał na nas bardzo zdziwiony, że już chcemy iść, przyniósł flaszkę, polał likieru... A na moje protesty i tłumaczenia, że siadam za kółko, odparł w znanym nam już języku esperanto "ble, ble"!
Co było robić napiliśmy się likieru, całkiem, całkiem, dobry. Facet znowu gdzieś polazł... Przyszedł po kolejnych 10 minutach... ze swoim kieliszkiem, z winem no bo chciał napić się z nami...! Mówię Wam, do dzisiaj śmieję się sam do siebie jak to wszystko wspominam. Galopem ruszyliśmy na parking, bo robiło się bardzo późno. Jechaliśmy dosyć szybko, jak na złość ruch był duży, trzeba było powyprzedzać maruderów! No i jak tak gnaliśmy, to w końcu przejechaliśmy zjazd na Rondinarę
Zawracanie, a przy naszym skrzyżowaniu czeka na wolny "lewoskręt" kilka samochodów... no tak to ci których udało się wyprzedzić...
Także na kemp, wąską dróżką, jechaliśmy całą kawalkadą. Pod bramę zajechaliśmy 2 minuty przed 22 i jeszcze musieliśmy odstać swoje w kolejce, bo samochodów było duuuużo, a bramki automatyczne, wjazd czasochłonny.
Do późna siedzieliśmy jeszcze przy winie, śmiejąc się z wieczornych "przypadków".