W środę około godz. 11 opuściliśmy kemping i ruszyliśmy w stronę Calvi, zahaczając po drodze o Corte, kiedyś stolicę Korsyki. To bardzo ładne, małe miasteczko z imponującą cytadelą i 'Orlim Gniazdem'. Uliczki i małe parkingi były kompletnie zatkane, ale po chwili błądzenia, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu trafiliśmy na duży, piętrowy parking! Ruszyliśmy w miasto, upał był niemiłosierny!
Spacer trwał około godziny i był naprawdę ciekawy, typowe wąskie uliczki i piękne widoki na pobliskie góry!
Droga w kierunku Calvi też jest piękna, wije się pośród gór, by nagle wyskoczyć nad morze. A nad morzem widoki jakby chorwackie, czyli rewelacyjne, przejechaliśmy przez Ile - Rousse, zajrzeliśmy na jakieś dwa kempingi, ale były kiepskie, tuż przed Algajolą wjechaliśmy w zgrupowanie 3 kempingów, jeden na drugim... Też były takie sobie, ale stwierdziliśmy, że jako baza wypadowa na Monte Cinto, to się nada. Na plażę szło się przez tory kolejki.. Plaża z grubym piachem, nie bardzo mi się spodobała.
Po rozbiciu namiotów chwila na plaży, a potem zagłębiłem się w mapę i przewodniki. Temat: Monte Cinto!!! Z zielonego 'Michelina' wynikało, że można dojechać do zagród pasterskich, tam zostawić samochód, dalej 20 minut do schroniska, dalej na szczyt tam i z powrotem 7 godzin. Spojrzałem na świeżo zakupioną mapę i pomyślałem, że spokojnie damy radę... Dojazd do Lozzi, miejscowości u stóp Monte to jakieś 80 km, czyli 2 godziny jazdy. Wcześniej niż zwykle położyliśmy się spać, bo pobudkę zarządziłem na 4 rano. Niestety toczył się mecz Niemcy - Turcja, więc zgiełk na kempie był niesamowity do późnej nocy!
Pobudka, szybkie śniadanie, kawa do termosów, plecaki w samochód i w drogę! A przy recepcji - stop! Podstarzały ochroniarz zaczął robić awanturę, jak się okazało, o ciszę nocną. Szkoda, że nie interweniował w nocy jak Niemcy szaleli na motorach po kempingu! Ale po chwili nas jednak wypuścił... W sumie i tak nie miał szans, bo na tym kempingu nie było solidnej bramy, tylko wisiał jakiś marny sznurek! Na drodze wzdłuż wybrzeża musiałem jechać z włączonymi wycieraczkami, mimo że na niebie nie było ani chmurki! Wilgoć w powietrzu była niesamowita. Po zjechaniu z drogi N193 zaczęły się ostre serpentyny, świtało już i naszym oczom ukazały się przepiękne widoki na wąską skalistą dolinę! Jechałem powoli, mijanki z innymi samochodami odbywały się 'na styk'. Przejechaliśmy przez Calacuccię, jeszcze moment i byliśmy w Lozzi, drogowskaz skierował nas w boczną dróżkę, dojechaliśmy do 2 małych kempingów, dalej droga zmieniała się w wyboistą, dosyć stromą dróżke polną. Zagród pasterskich brak. Dalej jechać się nie odważyłem. Gdybym miał terenówkę... Zostawiliśmy samochód na niby parkingu, obok stała tablica z napisem 'tablica informacyjna 50 m', spojrzeliśmy jeszcze w dół na wielki sztuczny zbiornik wodny na rzece Golo i ruszyliśmy.
Żadnej tablicy oczywiście nie było, pojawiła się tylko mini strzałka 'refuge d'ercu, czyli ok.! Na ścieżce prowadzącej łagodnie w górę pojawiały się kopczyki kamieni i jakieś pomarańczowawe maźnięcia farby - chyba szlak... I tak szliśmy ze 2 godziny. Czasem drogą, czasem ścieżką ścinającą serpentyny. Ludzi niewiele, 4 osoby chyba Francuzi i jeszcze 2 Czesi lub Słowacy. Widoki genialne i upał. Po 2 godzinach dotarliśmy do tych zagród pasterskich, gdzie jakoby można było zostawić samochód. No ja dziękuję jeżeli tą dróżką można tam wjechać! Samochód stał jeden - Land Rover Defender = miejscowy. Dalej strzałka kazała skręcić w lewo - 'refuge d'ercu - 30 min. Ścieżka niestety zniknęła i oczywiście poszliśmy źle, za jakimś pojedynczym turystą, który szedł przed nami. Zanim się zorientowaliśmy minęło pół godziny. Wypatrzyłem ze sporej już wysokości ślad ścieżki, zawracanie. Po kolejnych 30 minutach, mijając mały wodospad, stanęliśmy przed schroniskiem, a raczej schronem. Maleńka chatka, dwie izby, stół, koza, lampa gazowa, prycze, bezobsługowa. Obok coś w rodzaju toalety z kranem z zimną wodą! Szczerze mówiąc spodziewałem się raczej schroniska z prawdziwego zdarzenia... Szliśmy przecież jedynym szlakiem na najwyższy szczyt Korsyki! ...a może właśnie dzięki temu, że nie ma tu dużego schroniska to miejsce to zachowało swój charakter i klimat. Nie dotarła tu cywilizacja a za nią setki turystów! Tak jest lepiej, niech tak zostanie! Znaleźliśmy odrobinę cienia pod ścianą. Posiłek i dużo picia, upał strasznie nas wysuszył. Widok przed nami był cudowny!!! Odrobina zieleni i skały, skały ...kocioł... Wysoko, stromo, tu i ówdzie trochę śniegu. Po chwili podeszło 6 turystów, Włochów, pomachali nam, 'ciao, dzień dobry' i nie zatrzymując się poszli dalej. Przy schronie oczywiście nie było żadnej strzałki czy szlaku mówiącego gdzie dalej... Przepraszam była strzałka 'lac cinto', ale my nie chcieliśmy iść do stawu... Z mapy wynikało, że nam trzeba za Włochami. Czecho/Słowacy też tam poszli.
Ruszamy dalej, niezbyt stroma z początku ścieżynka staje się coraz bardziej uciążliwa, sypki, ostry żwirek nie daje pewnego oparcia dla stóp, a tylko ja mam kijki. Poza tym zygzaki są naprawdę symboliczne i w sumie mam wrażenie, że tniemy na strzałkę. Robimy dosyć częste krótkie przystanki, bo tchu brakuje. Każdy idzie swoim tempem, Grześ pierwszy, potem ja, Dorotka i Iwka. Odstępy miedzy nami nie są duże, widzimy się. Żwirek powoli zmienia się w coraz większe kamerdolce, głazy wokół ścieżki też rosną. Grześ czeka na Iwkę, ja z Dorotką naginam dalej, znikają nam gdzieś miedzy skałami. Przy którymś kolejnym przystanku Grześ nas dogania, Iwka postanowiła się wycofać, od tego momentu idziemy w miarę równo, w niewielkich odstępach, takich, żeby nie sypać sobie kamieni na głowy, bo ścieżka jest bardzo 'luźna'. Muszę zwinąć kijki, coraz częściej trzeba pokonywać wysokie, dosyć trudne progi skalne i wąskie rynny, miejscami zaczyna się czworakowanie. Poza kopczykami kamieni szlaku nie widać, a tam gdzie ich nie ma idziemy na czuja, albo wypatrujemy Włochów. Ciężko, cholerka! Jestem mocno zrypany, na tyle, że coraz częściej nie chce mi się wyciągać aparatu... Co chwile wydaje się nam, że widać już szczyt, ale po podejściu okazuje się, że to jeszcze nie ten.
Po jakimś czasie dochodzimy Włochów, mają dłuższy przystanek w miejscu gdzie trochę wody spływa niemrawo po skale. Zatrzymujemy się i my. Postanawiam żeby zaczekać aż ruszą dalej, bo wydaje mi się, że jeden z nich zna drogę. Ruszają, ostro w górę po ostro nachylonej grani, za chwilę trawers i znikają za załomem. Idziemy, moment i już jesteśmy za załomem, a przed nami...
Doszliśmy do bardzo trudnego fragmentu, nasi znajomi pokonywali go powoli, mocno się asekurując i zrobił się korek. Miejsce o duuużej ekspozycji, prawie pionowy fragment skały, trzeba było pokombinować żeby nie spaść 'parę', metrów w dół, a że nie było żadnych zabezpieczeń, to było wesoło. Włosi z racji wieku byli chyba trochę mniej sprawni od nas. Kiedy wreszcie przeszli, okazało się, że nam poszło dużo szybciej. Grześ powiesił się na rekach, zaparł nogami, cyk i już... Dorotka wcisnęła się w szczelinę, jakoś się zmieściła i nie musiała się wieszać
, ja zrobiłem tak jak Grześ i już byliśmy po drugiej stronie. Potem jeszcze kilka różnych, coraz ciekawszych i coraz bardziej karkołomnych miejsc... Zadzieramy głowy do góry... i jest!!! Szczyt mamy w zasięgu ręki!!! Skała, skała, głazy i głaziska... Włosi jakoś zwolnili i porozłazili się na boki. Wyszło, że idziemy pierwsi. I zaczęły się kombinacje! Pojawiły się nawet te pomarańczowe ślady farby na skale... ni cholery nie mogliśmy pokumać ich przebiegu, jeszcze 15 minut i stanęliśmyśmy na szczycie Monte Cinto (2706 mnpm)!!!!! I wszystko wokół było niżej niż my! Widok na poszarpane łańcuchy gór, ostre szczyty, nisko w dole Haut Asco, a bardzo daleko morze i Calvi z ledwie widoczną wstążką plaży. Byłem szczęśliwy, że udało się nam dotrzeć na szczyt, zwłaszcza po zeszłorocznym Masywie Olimpu bez Mitikasa. Usadowiliśmy się na jakimś kamyku i podziwialiśmy okolice. Zmęczenie oczywiście gdzieś się ulotniło. Kilka zdjęć, picie, jedzenie, rozmowa, wizytówki do metalowej 'skrzynki wejść'.
Włosi też już byli w komplecie. Na szczycie byliśmy ponad godzinę! Ale co tam, to czerwiec, długi dzień. W końcu trzeba było ruszyć w drogę powrotną. Pomachaliśmy Włochom i w drogę. Zejście odbywało się sprawnie, nawet ten najtrudniejszy fragment z drugiej strony wyglądał łatwiej. Czasami na czworaka, czasami na tyłku... Poobdzierałem sobie łydki. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że w pewnym momencie stanęliśmy i nie wiedzieliśmy jak iść dalej. Widzieliśmy co najmniej 4 różne ścieżki, Grześ poszedł w lewo ja z Dorotką w prawo, my ostro w dół, Grześ znacznie łagodniej. Trochę oddaliliśmy się od siebie, Grześ krzykną, że chyba dobrze idziemy i tyle się widzieliśmy... Podzielił nas spory skalisty grzbiet! Po chwili zorientowaliśmy się, że tędy nie szliśmy w górę. Spojrzałem za siebie - kawał stromego podejścia do miejsca gdzie znikną Grześ, rzut oka w dół, jakaś ścieżka jest, a w oddali widać kopczyki. Decyzja - idziemy w dół. No i zaczęło się kręcenie, bo ten od kopczyków postanowił zaliczyć po drodze jeszcze co najmniej kilka różnych szczytów... Zacząłem się trochę niepokoić, bo pamiętałem jak ten fragment masywu wyglądał od strony schroniska - kilka poważnych stromizn i urwisk! Oby na nie nie wyleźć...! Idziemy, idziemy, końca nie widać, woda się skończyła. Nareszcie daleko w dole zobaczyłem zielonkawy dach schroniska, tak na oko, przy naszym tempie, za godzinę będziemy. Zaczęło pobolewać mnie moje nieszczęsne lewe kolano, Dorotka zaliczyła ze dwie drobne wywrotki. Po kijku w garści i brniemy. Kolejna skała, kolejny załom, głaz. Okazało się, że ten dach... to nie jest schronisko!!!
Schronisko było na szczęście bliżej! Ale i tak szliśmy do niego długo. Na ścieżkach ani żywej duszy. Kiedy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy Grzesia, czekał na nas. Przy schronisku napełniliśmy butelki wodą - była zimna i bardzo dobra! Grześ czekał już około godzinę! Zdążył odpocząć, więc zabrał klucz od samochodu i pognał dalej. Iwce pewnie się nudzi... A my wyłożyliśmy się na trawie i odpoczywaliśmy pół godziny. Rozglądaliśmy się za Włochami, ale nie było ich widać. Reszta drogi do samochodu trwała prawie 2 godziny, nie szliśmy szybko, bo kolano trochę mnie pobolewało. Zaczynałem się zastanawiać jak dam radę wsiąść za kółko po tej całodziennej eskapadzie. Może Iwka poprowadzi? Dotarliśmy na parking, było po godzinie 20. Zaczęła się krótka wymiana opowieści, Iwka przez jakiś czas siedziała przy szlaku, potem przy schronisku, turystów prawie zero! W końcu ruszyła na parking. Na dole zjadła coś w knajpce i niestety wypiła piwo... Czyli wracam ja! Przebrałem buty na lżejsze, dopiłem kawę z termosu i ogólnie rzecz biorąc nie byłem bardzo zmęczony. Po jakimś czasie pojawili się i Włosi. Zamieniliśmy kilka zdań, pożegnaliśmy się i wsiedliśmy w samochody. W sumie po ciemku jechało się znacznie lepiej tą krętą dróżką niż o świcie. Z daleka było widać nadjeżdżające samochody więc mogłem sobie wybierać wygodniejszą stronę drogi. Żałowałem, że nie udało się zrobić na niej zdjęć. Iwka i Grześ spali, a ja rozmawiając z Dorotką i pogryzając paluszki 'Lajkonika' usiłowałem nie zasnąć... i nie rozjechać krów pasących się wzdłuż drogi!
Na kempingu zameldowaliśmy się o godzinie 23.