CD
Dziwne miasto ten Dubrovnik. Nie ma autobusów, tramwajów, wszędzie trzeba na piechotę. Trochę to męczące, zwłaszcza że upał przepala mózg i powoduje palpitacje serca. Zeszliśmy po schodach do głównego deptaku, a tam ruch, gwar i lekki smrodek średniowiecznej kanalizacji. Złapałem tzw syndrom florencki- co jakiś czas zatrzymywałem się, aby się porządnie wypłakać- natłok wrażeń i piękna był trudny do zniesienia. Wyrywaliśmy sobie aparat, żeby zrobić zdjęcie kolejnej wąskiej uliczki, schodków lub zaułków.Trochę nas otrzeźwiły lody zjedzone w okolicach portu i sprowadziły na nas mylne poczucie siły. Omamieni tym poczuciem postanowiliśmy obejść mury miejskie. Co to tam, tylko 2 km w obwodzie, wieże, forty, bastiony, fosy i zasieki! Po jakimś czasie przydeptując wywalone jęzory zamknęliśmy pełny krąg, za wyjątkiem Ewy, która purpurowa jak róża z Kairu zdecydowanie odmówiła wejścia na najwyższą wieżę. Niech żałuje - podobno z murów tych widać księżyc, albo odwrotnie... z księżyca widać te mury. Wszystko jest możliwe, czerwone plamy przed oczami przesłoniły najpiękniejsze widoki. Z fontanny Onufrijewskiej wypiliśmy po zejściu tyle wody, że w mieście zaczęto ją racjonować.
Zadziwiła nas ogromna ilość kotów- wszędzie rozsiane były ciała tych bohaterskich zwierząt, które jak głosi legenda swym miauczeniem obudziły obrońców i ocaliły miasto przed zdobyciem.
Zjedliśmy obiad w knajpce na jednej z cienistych uliczek i pokonując setkę schodów rozpoczęliśmy powrót. Nie tylko my byliśmy spragnieni, samochód też zawołał pić i tu się okazało, że stacji benzynowych nie ma zbyt wiele. Tyle, co (nomen-omen) kot napłakał. W końcu uszczęśliwieni napotkaną stacją i pełnym bakiem, wracamy przegapiając zjazd w kierunku Orebića. Mało brakowało, a byśmy się znalęźli w Bośni lub Hercegowinie. Dobrze, że to tylko ok 10 km. I znów serpentyny i wrażenia jak na kolejce górskiej. W jakiejś małej wiosce kupiliśmy dobre i tanie wino - żeby nie grymasić- i białe i czerwone.Na opóźnionym promie z Orebić do Korczuli wiało jak cholera, ale nam to nie przeszkadzało. Siedzieliśmy przytuleni do siebie, mając gdzieś pod powiekami obrazy Dubrovnika, morza i słońca. W domu sił starczyło na dowleczenie się do łóżek.