Witam ponownie wszystkich czytelników i oglądaczy
Miło mi, że widownia się powiększa. Tak jak Ania pisała, w weekendy i w poniedziałki mam mało czasu na pisanie i w ogóle na internet, ale myślę, że do najbliższego piątku relacja znacznie się rozwinie.
Dzisiejszą część relacji traktuję jako rozruch przed właściwą częścią, poświęconą samemu pobytowi. Zainteresowani konkretami mogą sobie ją spokojnie odpuścić
Odc. 2 pt. "Jedziemy"
(czyli kino drogi cz. I)
Zima szybko zleciała, wiosnę urozmaicały weekendowe wypady na wieś czy też na działkę pod miastem, skończył się maj...
Reisefieber rozpoczął się jakoś tak 10 dni przed wyjazdem. Gdzie kąpielówki? Czy mamy sprawny materac plażowy? Czy nie trzeba dokupić sunscreenów, antykomarów (broń boże antykomorów), czy dzieci mają wystarczająco dużo ubrań na lato? No i najważniejsze - gdzie podziały się wszystkie okulary przeciwsłoneczne?!
Zakupy zrobione, wpadam na genialny pomysł: może by tak upewnić się, czy nasz gospodarz się nie rozmyślił. Z pewną taką nieśmiałością wysyłam maila i...po trzech dniach odpowiedź. Jest! Wszystko gra, pamięta o kogo chodzi, chałupa wciąż stoi, promy na wyspę pływają, patrzta narody, nawet czajnik elektryczny mają (jego brak w zeszłym roku bardzo nam doskwierał). W weekend poprzedzający wyjazd odwiedza nas mój kuzyn i
pomaga wydobyć "trumnę" z przepaści piwnicy i zamontować na dachu naszej "białej strzały". Słodki ciężarze, brakowało mi Ciebie
Kolej na moją ulubioną fazę przygotowań - planowanie trasy, godzin wyjazdów/przyjazdów, pakowanie auta. W tym roku, jak nigdy dotąd, planuję wziąć sobie do serca motto "sama droga jest już częścią wakacji". Tak więc - o ile pociechy nie będą rozrabiać na tylnej kanapie -
nic mnie nie będzie w stanie zdenerwować. No, chyba że korki. Ale w końcu nie po to rozplanowuję trasę, żeby się w nie wpakować
Rymy na bok, patrzę, co trzeba zmienić w porównaniu z ub. rokiem; na pewno daruję sobie całonocną jazdę, córka ma już 2 lata i lepiej znosi długą jazdę, syn już dawno nie ma z tym problemów. Wyjeżdżamy więc koło 4-5 rano, żeby do
odcinek gierkówki do Piotrkowa (z robotami drogowymi) pokonać przed szczytem. Co do trasy, to jedynym odstępstwem od standardu będzie przebieg środkowego odcinka objazdu Słowenii, ale o tym za chwil kilka.
Bierzemy z Anią dzień urlopu (środa) i pakujemy rzeczy do auta. Odgórne założenie jest takie, że
bierzemy minimum rzeczy. Pierwsze z bagażu wypadają kurtki (liczymy, że powtórki z Rabu - 14-17 stopni przez 10 dni - nie będzie), łóżeczko dziecięce (muszą się zmieścić oboje w jednym, dorosłym wyrku), wózek dla młodej. Nie, może dajmy sobie odpocząć. Wózek wraca. Chusty i nosidła też bierzemy, ale liczymy, że z raz - dwa damy radę posiedzieć dłużej w knajpce przy winku, a córuś kimnie się w maclarenie
Tak czy siak, większość szmat, obuwie, apteczki, ręczniki - wszystko mieści się w trumnie, a z tyłu ląduje wózek, torba podręczna i parę innych drobiazgów. Oczy mi się świecą, jak widzę "zapas" - nie ma bata, w tym roku
przywozimy parę litrów napoju bogów. Może paręnaście...dziesiąt? W każdym razie, możliwości są
Reisefieber c.d. - środa wieczór, trzeba się wyspać, a tu dzieci dokazują, ja nic a nic nie czuję zmęczenia. Jedyną osobą gotową się kimnąć "od zaraz" wydaje się być żonka, ale kto uśpi dzieci? Ja przecież muszę zająć się uśpieniem najważniejszej osoby, czyli kierowcy, w swojej własnej osobie. Jedna butelka białego wina nie wystarcza, na szczęście jest druga...
...nie, to nie budzik dzwoni, to ja budzę się przed czasem. Możemy jechać? Ugh, nie, za wcześnie. Uda się zasnąć? Chyba tak. W końcu, przed czwartą rozlega się wstęp do Gunsowego "Breakdown", który podrywa mnie na równe nogi od paru dobrych lat. Czwarta nie czwarta, śniadanie trzeba zjeść, ale kawki nie dam rady. Ząbki, chłodny prysznic, budzenie Ani, bierzemy dzieci i do spakowanego dzień wcześniej samochodu. Zegar na PKiN pokazuje 4:30, kiedy
wytaczamy się z bramy. Trzeba szybko stanąć po paliwo, no i wziąć kawkę. Mój ulubiony Shell w Raszynie jak zwykle nieczynny w nocy, stajemy paręnaście km dalej na Łukoilu. Bak do pełna, 2 kawy i jedziemy. Zamierzam jechać
bez postoju jak najdłużej, żeby nie budzić dzieci. Te, rozbudzone wyrwaniem z ciepełka domowych pieleszy, w końcu jednak zasypiają, podczas kiedy my toczymy się pustawą gierkówką na południe.
Równo z wjazdem do województwa łódzkiego, zwężenie drogi do 1 pasa ruchu w każdą stronę. Jak słusznie przypuszczałem, o 5-6 rano, zwłaszcza w kierunku OD Warszawy ruch jest minimalny. Jedzie się dobrze. Mijamy miejsce, gdzie dzień wcześniej ciężarówka zmiażdżyła busika z kilkunastoma pasażerami. Faktycznie, nie mieli żadnych szans. Donikąd odbić, nigdzie uciec...
Za Piotrkowem przyciskam mocniej pedał gazu, przelatujemy przez Cz-wę, dalej też bez problemów. Pomny ostrzeżeń forumowiczów z cro.pl, nie decyduję się na wielce prawdopodobne stanie w korku w porannym szczycie na odcinku Bielsko-Żywiec. Zbaczamy na dobrze znaną S1 w kierunku Cieszyna. Pod Skoczowem postój - dzieci wstały, pora na śniadanie, zakup chłodnych napojów, uzupełnienie kawy. 20 minut później do wozu i jedziemy, wszyscy już pilnie obserwują górskie krajobrazy za oknami. Jutro będziemy patrzeć już na Velebit...
Pod Cieszynem po raz pierwszy moja
czujność zostaje pobudzona przez nowy nabytek - nokię z darmową nawigacją. Do tej pory broniłem się przez gpsem, ale jako, że darowanemu koniowi... (komórkę dostałem służbową), postanowiłem wziąć ustrojstwo i dać mu szansę). Przed wyjazdem wprowadziłem trasę, z wszystkimi możliwymi wariantami. No i teraz baba każe mi zjechać z ekspresówki wcześniej niż zwykle. Dobra,
ciekawe, którędy nas poprowadzi - zjeżdżam. Za chwilę defilujemy środkiem Cieszyna, do Czech wjeżdżając mostem w centrum miasta. Ten obrazek widziałem nieraz w internecie przy okazji artykułów dotyczących dobrosądziedzkich relacji Polaków i Czechów zamieszkujących gród nad Olzą, a teraz po raz pierwszy sam tu trafiłem. No proszę, ten
gps jednak się do czegoś przydaje!
Krótki fragment Czech (prujemy prosto na Żilinę) i dalej Słowacji przejeżdżamy bez większych problemów. Roboty drogowe i ruch wahadłowy na mostku gdzieś koło Neborów, ale to raptem jakieś 100m, zresztą
łapiemy się na "zieleń", więc nie ma o czym. W międzyczasie pojmuję, dlaczego miła paniusia poprowadziła mnie przez centrum Cieszyna. W Trincu chce powtórzyć ten manewr, a ja już wiem: dodając kolejne punkty trasy w telefonie, zaznaczałem miejsca na mapie w sporym oddaleniu i częściej niż w drogę, trafiałem np. w rynek miasteczka, które droga mijała. Oh well...Ania zdecydowała, że będzie
kasować każdy punkt trasy, kiedy będziemy się do niego zbliżać. Zresztą, ten odcinek trasy jest mi dobrze znany, w miarę dobrze oznakowany, a potem to już po autostradach. Główną zaletą gps jest dla mnie informowanie o dopuszczalnej na danym odcinku drogi prędkości, bo - zwłaszcza poza autostradą - człowiek nie zawsze się w tym orientuje.
Słowacja to zmiana kierowcy"w locie" na pierwszym "odpocivaliste" (czy jak to się u nich nazywa) na D1. Nie wyłączamy silnika, Ania mości się w fotelu po lewej, ja przynajmniej zamykam oczy i wtulam głowę w poduszkę. I tak nie zasnę, ale
chociaż odpocznę. Pogoda idealna do jazdy - ciepło, ale bez szaleństw, widoczność 20/20. Po półtorej godzinie postój na stacji, ale bez tankowania. Dojedziemy na tym co mamy do Austrii, wolę tam zatankować. Póki co, pół godzinki na rozruszanie, drugie śniadanie i dalej w drogę. Półmetek jest już blisko - tak jak zawsze, w drodze do CRO, zatrzymujemy się na nocleg u rodziny w Wiedniu. Dziś zdążymy nawet zjeść z rodzinką obiad o normalnej porze.
Będzie padało, czy nie?
O 14 meldujemy się u M., której gościnne progi nie dość, że oferują nam odpoczyn w połowie drogi pomiędzy Warszawą a Chorwacją, to jeszcze w samym Wiedniu lokują się tuż obok wylotówki na Słowenię. Ale tam pojedziemy jutro, a tymczasem pora na popas. Jak zwykle, pyszne żarełko (
grillowane papryki, bakłażany i cukinie dają przedsmak Chorwacji), do tego jeszcze lepsze białę winko, którego oboje z Anią jesteśmy wielkimi fanami. Nie walce Straussa, nie tyrolskie jodłowanie, a
białe wina (Welschriesling, Gruener Weltliner) są tym co w Austrii lubimy najbardziej. Od razu pada temat zakupu winka na powrót. Ale zaraz, nie można by teraz? No, ale ja piłem, Ania też... - M., pojedziesz?
Wsiadam jako pasażer, M. mówi, że w pobliskim sklepie wypatrzyła fajne "białasy" w dobrej cenie. Podjeżdżamy pod Hofera, patrzę na półki. W końcu kilkanaście butelek w przeciętnej cenie ok. 3 EUR za sztukę ląduje w koszyku. Dlaczego tych win nie mogę kupić w Polsce? A jeśli już sprowadzają białe z Austrii, to tylko Lenz Mosery za min. 45 zł za butelkę...kiedy się doczekam? :/
Na placu zabaw
Przed wieczorem zdążymy jeszcze przegonić dzieci po parku i placu zabaw.
Kolacyjka na tarasie. Po chmury, które w chwili naszego przyjazdu zapowiadały jeśli nie burzę, to co najmniej ulewę, nie ma już śladu. Dzieci dokazują, ale wolno im - dzielnie znosiły podróż. Niech się wybawią, bo jutrzejsza będzie na pewno dłuższa. Sącząc winko, powoli odpływamy...
Następny odcinek najpóźniej jutro o tej samej porze, a w nim ta ciekawsza część drogi...