Odc. 12 pt. "Ostatki - najlepsze z najlepszych"
(
czyli korčulańskie creme de la creme)
No i co? Zostały nam
ostatnie dwa dni pobytu na wyspie. W sobotę rano udajemy się w drogę powrotną do zimnych krajów, także piątek upłynie na pakowaniu, porządkowaniu, itp. Dziś jest więc ostatni dzień, kiedy możemy się gdzieś dalej wybrać. Postanawiamy odwiedzić nasze ulubione miejsca: plażę Bratinja Luka, a po południu zjeść "pożegnalny" obiad w konobie Belin. Wcześniej damy też jeszcze jedną szansę samej Korčuli, która za pierwszym razem średnio nam podeszła.
Czwartek to pierwszy dzień ze sporym zachmurzeniem. Jest ciepło, ale promienie słońca rzadko przebijają się przez białą gęstwinę. Chmury wiszą bardzo nisko nad morzem, co daje świetny efekt, kiedy prujemy w stronę stolicy wyspy - wierzchołki górskiego masywu Lastova wyglądają, jakby
unosiły się w powietrzu, odcięte od (niewidocznej) reszty wyspy. Z tych właśnie chmur po raz pierwszy podczas naszych wakacji spada kilka kropel deszczu. Kiša jest jednak całkiem przyjemna, taki ot letni deszczyk.
Gdy dojeżdżamy do Korčuli, już nie pada. Tym razem nie udaje nam się znaleźć miejsca postojowego przy samych murach, jak poprzednio. Na płatny parking nikt mnie nie namówi (jelenia szukajcie gdzie indziej...). Ostatecznie, zatrzymujemy się nieco wyżej, u podnóża twierdzy, z ładnym widokiem na panoramę starego gradu w dole. Zejście schodkami nie nastręcza problemów, ale przy przechodzeniu przez główną ulicę, po wyślizganych przez wieki kamieniach, teraz dodatkowo zwilżonych kišą, Ania
wywija orła i pada na bok. Całe szczęście, że nie równo na plecy, bo nie skończyłoby się to dobrze dla naszej młodszej pociechy, obserwującej przedpołudniowy ruch uliczny z zawieszonego na maminych plecach nosidła. Ania jest trochę poobijana, ale da radę. A ja konstatuję, że jednak crocsy crocsami, ale porządną przyczepność zapewniają caty (od lat moja ulubiona marka obuwia sportowego)
No dobra, to co nam się tu nie podobało? Czas sprawdzić. Wchodzimy przez bramę główną. Tym razem jest tu większy ruch. Ubrani w stroje z epoki muzycy przygrywają podstarzałym Niemcom i Amerykanom (nigdzie indziej nie słyszeliśmy tyle "amerykańskiego" co właśnie na korčulańskim starym mieście). W końcu sezon za pasem - już jutro rozpocznie się pierwszy weekend właściwych wakacji! A już
dziś wieczorem w Korčuli wielkie święto -" półsylwester", w przewodnikach opisany jako "Mid Year Fancy Dress Costume Party". Ponoć miejscowym jedna impreza sylwestrowo-noworoczna to za mało i świętują także, kiedy rok jest na półmetku
Szkoda, że tego nie zobaczymy, ale zasady mamy sztywne: wieczory w domu. Dzieci jeszcze trochę za małe na imprezowanie do późna, a i prowadzić potem nie będzie komu...
Zdążamy w stronę domu zamieszkiwanego kiedyś przez Marco Polo (bo historie o jego przyjściu na świat w tym miejscu to chyba jednak naginanie historii przez tubylców). Nie zamierzamy się tam pchać, zresztą skutecznie nas od tego odstrasza kolejka - ze względu na ciasnotę, do środka (ani na schody) wpuszczana jest jednorazowo jedynie ściśle ograniczona ilość turystów. Próbujemy uchwycić zatem chociaż kučę Marco Polo na zdjęciu, ale na każdym chcąc...nie, NIE CHCĄC wychodzi nam "troll", jak ochrzciliśmy
paradującą w zielonej sukni panią w średnim wieku o barokowych kształtach. Pojawiała się to na schodkach, to w wieżyczce, względnie wystawała z któregoś z okien. Makabra, normalnie...
Ogólnie jednak tym razem bardziej nam się podoba. Unikamy większych skupisk ludzkich (o co nie jest dziś łatwo!) i wyluzowujemy się. OK, Korčula JEST ładna, choć za żadne skarby nie chcielibyśmy mieć tu kwatery. No i nie ma co ukryć - są w Dalmacji bardziej urokliwe miasteczka, mogę to powiedzieć choćby po lekturze fotorelacji na cro.pl
Tymczasem, obserwujemy port, gdzie stacjonuje olbrzymia jednostka pod francuską banderą, a drugi kolos zakotwiczył w cieśninie, jakieś dwieście metrów od brzegu -
dla dwóch takich gigantów nie ma miejsca przy staromiejskim nabrzeżu. Wte i wewte kursują więc szalupy z turystami zwiedzającymi stari grad, ustawia się też długaśna kolejka chętnych do powrotu na pokład. Męska część naszej wycieczki zajmuje się jednak podziwianiem (i foceniem) cudu rodzimej motoryzacji poddanej imponującemu tuningowi:
Kręcimy się jeszcze chwilkę po starim gradzie, kupujemy pamiątki dla kolegów i koleżanek z pracy (Ania: kulki lawendy...z Braču, jak potem doczytujemy na metce!, ja: małpki z pelinkovačem) i zwijamy się w kierunku naszej ulubionej plaży. Bratinjo Luko, nadchodzimy!
Przejazd tym razem jest mniej "straszny" - jak się wie, co czeka człowieka na końcu drogi, to jakoś idzie znieść te wertepy. Chmurek wciąż jest sporo, ale żeśmy się już naopalali, to zależy nam przede wszystkim na samym byciu tam. No i pożegnalnej kąpieli. Co prawda planujemy jutro wybrać się na skałki pod naszą kučą, ale to jednak nie to samo...
Bratinja über alles! Woda jest dziś chłodniejsza od powietrza, co da się odczuć, ale - przynajmniej mnie - w niczym to nie przeszkadza. Bo to raz się nad Bałtyk w maju jeździło? I co, jak to być nad morzem i do wody nie wejść? W lutym bym wszedł...
Dziś Bratinja jest, zgodnie z naszymi przypuszczeniami (lokalizacja plaży + średnia pogoda) całkowicie pusta. Chłoniemy korčulańską plażę nr 1 ciałem i umysłem. Jeszcze pożegnalne zdjęcie i...
...i już "pędzimy" 20 km/h w stronę Žrnova. Razem z nami, parkują rodacy z blachami z Whitestoku. Nożesz, coś czego nie lubimy, jak nam ojczysta gwarna mowa psuje klimat zagranicą. No ale cóż począć, w końcu nie możemy mieć najlepszej konoby na wyspie na własność. W Belinie wita nas uśmiechnięty Željko, siadamy przy "naszym" stole (oj, szybko się człowiek przyzwyczaja
) i łapiemy za kartę dań. Podśmiewamy się, kiedy potrawy wybierają - mili skądinąd - sąsiedzi ze stołu obok. Niby chorwacki i polski to podobne języki, ale...
- Jest ryba?
- Ima.
- A kurczak?
- Ima.
- A jakieś inne mięso?
- Ima!
- Panie, to co tu można zjeść?
Co by tym razem wziąć? Nie będziemy kombinować - riba! Orada, blitva z krumpirem. Dla dzieci "pewniak", czyli domowy makaron z serową posypką. Na przystawkę oczywiście rybki z soli. Litr wina, litr wody, sok jabłkowy.
Tak można żyć, a na wakacjach wręcz TRZEBA
Razem z przystawkami, Željko przynosi nam "takie coś" - duszone cukinie jakby, ale dziwnie wyglądające. Chyba nas nie otruje na koniec, bo komu byśmy opowiadali o Konobie Belin po powrocie? Jemy, wszystko pyszne. Przy okazji, wdajemy się w pogawędkę o naszej ulubionej plaży. Okazuje się, że Bratinja Luka posiada najczystszą wodę spośród wszystkich korčulańskich zatok. To właśnie tam zostały złowione nasze ulubione solone rybki, które pałaszujemy z zapałem. Željko mówi, że to też jego ulubione miejsce na całej wyspie. Żegnamy się. Do zobaczenia...może za 3 lata?
Do Prigradicy wracamy dość późno, a wieczorem pada już na serio. Korčula płacze na nasz wyjazd. Na tarasie można wywinąć polskiego, patriotycznego orła. Zaczynamy akcję pakowanie, żeby mieć mniej roboty jutro...
W przyszłym tygodniu uda mi się chyba skończyć relację. Choć wcale mi do tego jakoś nie spieszno. W końcu to jakby przedłużenie wakacji...