Odc. 11 pt. "Widać koniec"
(
czyli każdy nowy dzień rodzi nowe paranoje)
W środowy ranek wstaję z mocnym postanowieniem zakupu "świeżonki" w rybnym. Budzę synka i już o 6 wyruszamy w poszukiwaniu rybek. Pora wczesna, ale sklepy powinny być już czynne. Niestety,
fatum jakieś: zarówno ten w Blato, jak i peškarija w Velej Luce zamknięte na głucho. Ten drugi sklep przeklinam podwójnie: ani razu nie udało mi się tam niczego kupić.
Wracamy więc po resztę rodzinki, jemy śniadanie i jedziemy z powrotem do Velej Luki. Planu jako takiego nie ma, poza tym, że chcemy zobaczyć reklamowaną wszędzie grotę, w której chorwaccy archeolodzy odkryli
ślady działalności ludzkiej z okresu neolitu. Znaki na Velą Špilę są dość precyzyjne i za chwilę wspinamy się już polnymi dróżkami, zostawiając miasto w dole. Dla samych widoków (cudowna wprost panorama portu) warto się wybrać na tą wycieczkę. Nie trwa ona zresztą długo - po dziesięciu minutach parkujemy przed bramą wejściową.
Jak się później okazuje, mamy szczęście - jesteśmy kilka minut przed dwunastą, a w południe "kustosz" obiektu zamyka bramę na cztery spusty, udając się na sjestę. Płacimy (bodaj 15 Kn od osoby, dzieci za darmo), dostajemy garść ulotek i folderów (niektóre ciekawe) i wchodzimy do środka. Miejsce robi wrażenie, nawet jeśli ktoś nie jest maniakiem wykopalisk. W sklepieniu groty są liczne wyrwy, widać rosnące na górze drzewa, a przez wyrwy
wpada do środka światło słoneczne, rzucając efektowne jasne plamy na ziemię. Grota nie jest niby duża, ale pojedyncze osoby giną w jej skali niczym mrówki. Vela Špila odznacza się świetną akustyką (polecam sprawdzić samemu) - w jednej z ulotek czytamy, że odbywają się tam nawet koncerty okolicznościowe. W niższej części uwaga na wilgotny mech porastający "posadzkę" - łatwo się poślizgnąć.
Po skrupulatnym obfotografowaniu wnętrza (z naciskiem na tablice informacyjne - poczytamy sobie w domu), opuszczamy grotę, ku uciesze kustosza, który błyskawicznie odpala skuter i udaje się na zasłużony odpoczynek
My tymczasem chcemy odkryć dla siebie choć jedną plażę na zachodnim wybrzeżu Korčuli. Celujemy w Gradinę, o której słyszeliśmy, że jest w części piaszczysta. Jedziemy dość długo przez kolejne wioski i w końcu
uliczka kończy się ślepo. Idę zobaczyć co widać; wszędzie jak okiem sięgnąć skałki, pomosty i przycumowane łódki, plaży ani śladu. Może jest coś za cyplem, ale nie chce mi się kombinować z dojazdem, w dodatku w niepewne miejsce.
Odbijamy więc na północ i tam szukamy plaży. To był błąd. Droga wzdłuż wybrzeża na północ i północny zachód od Velej Luki jest fatalna, wyjątkowo kręta i kiepskiej jakości, a - co najważniejsze - nie ma widoków na ciekawe plaże. Po ponad pół godzinie kręcenia ku swemu zdziwieniu wyjeżdżamy...w okolicach Velej Špili
Jakby nie pojechał, do V. Luki 8 km :>
Nie poddajemy się tak łatwo - przecinamy miasto i obieramy kurs na plaże położone w południowej części zatoki V. Luka. Żadna z nich (często przystajemy) nie robi na nas jednak dobrego wrażenia. Nie są zbyt urokliwe, a ponadto zagęszczenie zabudowań jest tu chyba największe, jeśli chodzi o wybrzeże całej wyspy. Odbijamy w kierunku południowo-zachodniego narożnika Korčuli. Poplat, dalej Potirna, jedziemy drogą do samego końca - Tri Luki. Tu jednak też nie zastajemy ciekawej plaży, ni sycących oczy widoków. Pełno słoweńskich aut, sporo starszych Niemców, ale przede wszystkim nieciekawe skałki i mnóstwo brzydkich zabudowań przy plażach, psujących klimat. Ach, Słoweńcy! Była to
najliczniejsza narodowość wśród turystów na wyspie, sądząc bo tablicach rejestracyjnych. Co ciekawsze, im większe zadupie, tym większe prawdopodobieństwo spotkania samochodu z nalepką SLO, jak zauważyliśmy.
Z plaży i morskich kąpieli, póki co, nici - dochodzi trzecia i jesteśmy już porządnie głodni. Dzieci natomiast drzemią od półtorej godziny, jak zwykle podczas jazdy samochodem. Wracamy do Blato i kierujemy się do restauracji Zlinje, sztandarowego lokalu miasteczka. Mają
otwarte mimo trwającej sjesty. Obsługujący nas kelner jest bardzo rozmowny i proponuje nam zaciszny chłód wnętrza, my jednak wybieramy mniej wyględny, ale jednak ogródek. Zamawiamy miejscowe winko ("- You won't regret it, it's a good wine!") i ryby. Dużo ryb, spośród których wyróżniamy jedną. To orhan (inna nazwa: goč), jak spieszy poinformować nas ober. Dobra wyżerka, choć do Belina się nie umywa. Zwłaszcza solona ryba na przystawkę nie wytrzymuje porównania z žrnovską - tu dostajemy filety, jakby wyjęte prosto ze słoika anchovies. Płacąc kartą w lokalu, zwracam uwagę na ładny kalendarz (miesięczny) z panoramami miasteczek i wiosek Korčuli. Nawiązuję rozmowę natemat Półwyspu Priščapac - plaża zostaje nam polecona z uwagi na fakt, że "jak wieje z jednej strony przesmyku, idziecie na drugą i jest ok".
Kościół w Blato
Na miejscu,
Priščapac jednak nas
srodze rozczarowuje. Po pierwsze, u wejścia na półwysep rozlokował się kompleks hotelowy, skutecznie psując klimat ciekawie z lotu ptaka prezentującego się miejsca. Na króciutkim i wąziuteńkim przesmyku łączącym "kulkę" cypla z resztą wyspy stoją parasole i leżaki hotelowe, obok wypożyczalnia skuterów i łodek. Co my tutaj robimy?! Do tego fale szaleją - prawda, że z jednej strony bardziej, ale i po drugiej nie ma osłony przed wiatrem. Spędzamy tu trochę czasu, ale dzień uznajemy ostatecznie za (prawie) stracony.
Już jutro postaram się napisać coś bardziej optymistycznego