Odc. 10 pt."Szukamy dalej"
(
czyli o tym, że czasem długie poszukiwania zostają wynagrodzone)
Jako, że przekroczyliśmy już półmetek naszych cro-wakacji, a czujemy, że jest jeszcze sporo nieodkrytych (przez nas) plaż na wyspie, w poniedziałkowe przedpołudnie ładujemy się do samochodu i
obieramy kurs na Brnę - Ania czytała na forum o plaży Istruga i chcemy sprawdzić namiar. Przed wyjazdem studiuję mapę i stwierdzam, że zamiast jechać przez Prižbę (tudzież przez Smokvicę), wybierzemy się nieznaną mi do tej pory trasą biegnącą ukośnie pomiędzy nimi. Droga jest bardzo wąska i prawie nikt nią nie jeździ (to "prawie" może być zdradliwe - miejscowy nie spodziewał się nikogo i prawie zaliczyliśmy "czołówkę" z jego terenówką), za to
jakie widoki po drodze... Pola i winorośla poprzedzielane kamiennymi murkami, gdzieniegdzie jakaś (kamienna) kapliczka, sad (ogrodzony kamiennym murem), itp. Na główną drogę wyjeżdżamy tuż przy stacji INA w Smokvicy.
Port w Brnie
Brna zaskakuje nas niespodziewanie sporych rozmiarów portem, miasteczko niczego sobie.WTEM! (pamiętacie te dymki w "Tytusach"?
Dostrzegamy TO COŚ. Szkielet, prawdopodobnie hotelu, straszy, górując nad zatoczką. Drugi (funkcjonujący) hotel spotykamy opuszczając port. Brrr, never ever... Robimy "plażowe" zakupy w Studenacu i szukamy plaży. Nie sposób jej nie znaleźć, znaki przy głównej drodze kierują do niej. Jest blisko, jest piaszczyście...i
jakoś tak "bałtycko" - drzewa na plaży dają mnóstwo cienia, tylko zaraz, zaraz, dlaczego jest tu tylko jeden samochód? Niby plaża pod samym miastem, ale... Za chwilęjuż wszystko jest jasne. Wejścia do wody (długiego, bo zatoczka jest płytka) "strzeże" bogata kolonia glonów i innych wodorostów. Trzeba nieźle lawirować, zanim się człowiek będzie mógł zanurzyć. Na brzegu nie lepiej - klimat niczym w olszynowym lesie, do tego restauracja (dancing? bar?) przy samej plaży, relikt komuny jeszcze dychający...pięć minut później prujemy już w stronę Pupnatskiej Luki. Nie mamy czasu do zmarnowania, stawiamy na pewniaka.
Istruga - tej plaży nie polecam.
Na Pupnatskiej pogoda mniej plażowa niż ostatnio - południowy wiatr chłodzi wodę i niewiele osób się kąpie. Dla mnie warunki do pływania idealne - uczucie orzeźwienia po zanurzeniu się jest naprawdę przyjemne.
Lubię ten stan, kiedy przez kilkanaście sekund po wejściu do wody trzeba się sporo ruszać, zanim się człowiek rogrzeje. Gorzej z wiatrem na samej plaży - porywa bambetle, na szczęście nie sypie piachem w oczy
Najbardziej przeszkadza nam jednak łódź motorowa, którą jakiś k***s "zaparkował" dokłądnie pośrodku zatoczki, jakieś 15 m od brzegu. Ech, egoizm ludzki nie zna granic...
Pupnatska Luka z widokiem na Lastovo...
...i na motorówkę.
Pamiętając casus Lumbardy, sprawdzamy dokąd prowadzi dalej droga, którą przyjechaliśmy. Kierujemy się wzdłuż morza w kierunku zachodnim. Dosłownie kilka minut jazdy po kamienistej, ale szerokiej i dość dobrej drodze i...heureka,
to ci dopiero skrót! Dzięki niemu, podróż skraca się o jakieś 20 minut, zwłaszcza, jeśli jedziemy od strony Čary. Tą główną oczywiście koniecznie trzeba choćby raz pojechać - dla widoków, ale na codzień polecam ten skrót (jest zaznaczony na dobrych mapach).
Wieczorkiem standardzik - grill i winko na tarasie. Życie jest piękne...
Zaraz, zaraz, ale miało być o wynagrodzonych poszukiwaniach. Już do nich przechodzimy. Uprzedzając fakty, powiem, że wtorek był bodaj najlepszym dniem naszego pobytu na Korčuli.
Studiujemy wiszącą na ścianie salonu
mapę, wymawiając na głos nazwy zatoczek. A nuż któraś przywiedzie na pamięć fragment relacji z forum? Jest! Orlanduša! Jedziemy więc na wschód i zjeżdżamy w prawo na Žrnovo. Okazuje się, że oznakowanie jest świetne - co i rusz - także po wyjeździe z wioski - stoją drogowskazy z nazwami plaż i...innych ciekawych miejsc (polecam dokładne przestudiowanie poniższej fotografii).
Asfalt, który był na początku, stopniowo zanika, żeby po jakichś dziesięciu minutach jazdy odejść bezpowrotnie w niepamięć. Dalej już tylko żwir? O nie, to by było zbyt łatwe. Żwir jest tylko przez jakiś czas, dalej głównie kamienie, i to całkiem spore.
Jedziemy baaardzo powoli i ostrożnie. W kilku miejscach stoją pojedyncze samochody miejscowych, którzy mają tu własne domki letnie i uprawy. W końcu wyłania się morze, droga na moment się poprawia (drobny żwirek) i mijamy znak z nazwą "Orlanduša". Stanąć jest gdzie, ale zejście wydaje się być bardzo strome. Próbuję jednej ścieżki i za moment ląduję na dachu czyjegoś domu
Dobra, jedziemy dalej. Objeżdżamy zatoczkę i brniemy dalej, coraz bardziej wątpiąc, czy jest sens pchać się dalej tą drogą. Jedziemy już pół godziny, a tu jeszcze trzeba wrócić... I właśnie kiedy mam ochotę zawrócić (ha! łatwiej powiedzieć niż zrobić!), dostrzegamy dwa zaparkowane samochody i wolne miejsce na trzeci. Wypuszczam się na zwiad w stronę plaży - tu dojście jest bez stromizn, prawie płaskie. Wąska dróżka wiedzie przez ukwieconą łąkę. Zapachy ziół mile łechcą nozdrza. Tuż nad brzegiem morza widać kilka zabudowań. Przeciskam się między ostatnimi dwoma i...
Warto było tu dotrzeć. To Bratinja Luka, siostrzana zatoka Orlandušy (wyobraźcie sobie Gibsona Flying V, gdzie obie zatoczki to "rogi" na dole). Plaża z podłożem z małych otoczaków jest niezbyt szeroka i średnio głęboka, ale oprócz nas jest tu tylko jedna słowacka rodzinka i miejscowi chłopcy z domku przy plaży. Wejście do wody idealne - bez żadnych przeszkód. Szybko robi się głęboko, co ma swoje zalety. Nie trzeba daleko wypływać, żeby poprzyglądać się całym ławicom małych rybek, które zastygają bez ruchu kiedy się do nich zbliżam. Nie wpływają tu żadne większe jednostki, przycumowało tu jedynie kilka małych łódek. Dziś nie wieje i zarówno powietrze, jak i woda cieszą temperaturą.
Osiągamy błogostan i bez namysłu obwołujemy BL najlepszą plażą Korčuli!
W dole zatoczki w płd.-wsch. wyspy. W tle Otok Mljet.
Głód przypomina nam o sobie około 16. Tradycyjnie, próbujemy sprawdzić czy aby jadąc dalej drogą, którą przybyliśmy, nie dotrzemy szybciej na zachód wyspy, ale gęstniejące i coraz wyższe trawy porastające drogę nie pozostawiają wątpliwości: tak daleko rzadko kto się już zapuszcza. Nie ryzykujemy i wracamy do Žrnova. Jak się okazuje, dobrze się stało. We wsi dostrzegamy znak "Konoba Belin" i jedziemy za jego wskazaniem. Trafiamy do
przeuroczej gospody ze stolikami ustawionymi pod "namiotem" z winorośli. Akurat gości tam dwudziestokilkoosobowa grupa czeskich rowerzystów (średnia wieku +50), którą spotykamy podczas podróży po wyspie nie pierwszy i nie ostatni raz. Mają ludziska zdrowie, w takim upale, po takich wzniesieniach...
W Žrnovie.
Konoba Belin
Konoba okazuje się strzałem w dziesiątkę na miarę Bratinjej Luki. Ujmuje nas nie tylko wystrój, ale także usposobienie gospodarzy. Po wymienieniu kilku uwag z kelnerem (i chyba synem właściciela)
czujemy się jak u siebie w domu. Zamawiamy małe rybki z soli na przystawkę, do tego zupę rybną, orady, jagnięcinę i litr wina. Wszystko palce lizać, ze wskazaniem na solone ryby. Željko wyjaśnia nam, że sami łowią te ryby zimą, wkładają do soli i wyjmują dopiero kiedy klient składa zamówienie, uprzednio je oczywiście oczyszczając z wierzchu. W przeciwieństwie do wielu innych knajpek (także chorwackich), nie są one filetowane, no i są ciut większe. I bardzo, bardzo słone. Zgadzamy się, że pod nie wypadałoby wypić coś mocniejszego, no ale ktoś musi prowadzić... Dania z grilla przygotowuje sam "główny szef", zagadując, czy wszystko mamy i czy nam smakuje. Prawdziwie rodzinna i serdeczna atmosfera i na koniec mówimy bez skrępowania Željko, że to
najlepsze jedzenie, jakie jedliśmy na wyspie. Ten na to się uśmiecha i odpowiada, że nie dziwi go to wcale. " - Wszyscy tak mówią". Obiecujemy wrócić za dwa dni. Željko chce nam nawet dać numer swojej komórki, żebyśmy zadzwonili, jakby głód nas przycisnął w porze sjesty, kiedy konoba jest zazwyczaj zamknięta. Nie trzeba, przyjedziemy po piątej...
Kilkusetletni żwywy pomnik - cyprys w Čarze
Po drodze do domu zahaczamy o Čarę. Jest tu zupełnie pusto, a przecież mamy wieczór, sjesta się skończyła. Wreszcie znajdujemy czas na podziwianie z bliska olbrzymiego drzewa - cyprysa objętego ochroną od prawie 200 lat. Cyprys ten, jak po powrocie do Polski sprawdzę w internecie, liczy ok. 500 lat - o jego dokładnym wieku dowiedzą się pewnie nasze pra-prawnuki, kiedy powali go jakiś piorun lub piła motorowa. Próbuję podjechać do centrum wsi, usytuowanego na górce, ale na końcu stromizny przeraża mnie ciasny jak nie wiem co zakręt o 90%. Po drodze na plażę i wyśmienitym posiłku nie zamierzam zakończyć dnia zarysowanym zderzakiem i wgiętą blachą, więc wycofuję się po stromiźnie. Ostrożnie, żeby nie potrącić takiego cacka:
Ciąg dalszy relacji dopiszę dopiero w przyszłym tygodniu. Powoli dobiegamy do kresu naszych wakacji, ale jeszcze trochę wrażeń przed nami, między innymi rewizyty w Velej Luce i w Korčuli.