Odc. 9 pt. "Wyczeszka opuszcza granice poznania"
(
czyli słów kilka na temat podróży do Dubrownika)
Jak już wspominałem, od początku planowaliśmy przynajmniej jeden wypad poza wyspę. Pogoda była dla nas tak łaskawa, że szkoda było "tracić" więcej niż jeden dzień zamiast dalszej eskploracji Korčuli, no ale do Dubrownika
wstyd nie pojechać jak się ma tak blisko. Przy okazji zatrzymamy się w Stonie i skosztujemy słynnego na całą Dalmację wina z urodzajnych winnic Pelješaca. Gotowi? No to w drogę!
Po raz pierwszy od przyjazdu nastawiamy budzik - mamy ambitny plan zabrać się promem do Orebicia o 9 rano. Pogoda wydaje się taka sobie, sporo chmurek, raptem 24 C (to temp. powietrza, nie morza), idealny dzień na wycieczkę. Po 2,5 godziny spokojnej jazdy meldujemy się w Dubrowniku.
temperatura tymczasem
podskoczyła o parę kresek i czeka nas spacer w palącym słońcu. Nie, nie narzekamy. My się cieszymy
Panorama Korčuli
To nasza pierwsza wizyta w Dubrowniku. Plany nie są zbyt ambitne (mamy wykręt: dzieci) - ot, pochodzić sobie po starym mieście, zobaczyć i obfocić co się da, coś zjeść. Oboje z Anią nie przepadamy za włażeniem do wnętrz, budynki wolimy oglądać z ulicy. Najpierw trzeba jednak zaparkować. Jedziemy za znakami, olewamy parkingi podziemne, strefa 3 (5 Kn/h) przechodzi w strefę 2 (10 lub 15 Kn/h), a potem w trzecią - 30 Kn za godzinę. I tak nie ma miejsca tak blisko murów jak bym chciał, więc robię kółko i znajduję miejsca parkingowe wzdłuż ulicy, w trzeciej zonie. A zaraz obok uliczkę, jadę nią kawałek i znajduję miejsce pod bujnym krzewem bungawilli. Podchodzę do parkomatu, a ten -choć "mówi" nawet po polsku, to
przyjmuje jedynie monety. A ja mam tylko papierki i karty. No cóż, moja wina, ale...prawie żaden z zaparkowanych pojazdów nie ma za szybą kwitka. Choć nie jest to nigdzie napisane, reasumuję, że w niedziele parkowanie jest gratis (pamiętam, że tak jest wokół starego miasta w Zadarze) i udajemy się taką oto uliczką w stronę murów:
Na początek jednak wygrywa głód i przysaidamy na "małe co nieco" w restauracji Dubravka, tuż przed wejściem do starego gradu. Zgodnie z tym co przypuszczałem, stawiają tu na ilość (obsłużonych klientów, nie chodzi broń boże o wielkość porcji), nie jakość, ale...rozkosze dla podniebienia zostawiliśmy sobie na wieczór
Wchodzimy. Od razu uwagę przyciąga wielka mapa starego miasta, z zaznaczonymi obiektami zniszczonymi w czasie wojny przez serbskie i czarnogórskie wojska. Parę kroków dalej (co za półmózg postanowił rozdzielić kierunki ruchu?) i oto jest. Główna ulica w całej okazałości, w połowie zacieniona. Jakiś jegomość nagania turystów do jednej z restauracji. "- English, Deutsch, Italiano, Czeski, Polski...". W okamgnieniu znajduje się obok niego rodak z kraju nad Wisłą, uradowany ciesząc się: " - O,
polski też pan zna?". " - Taaak, mamy dobre jedzenie, muzykę, wino, zapraszamy..." Chce kierować do lokalu, polski turysta jednak najwyraźniej chciał tylko "zaznaczyć obecność". Rytuał powtarza się kilka razy, za każdym razem z Polakami...
Żeby się totalnie miłośnikom Dubrownika nie narazić, powiem tylko, że owszem, podobało się. Na pewno w przyszłości poczytamy więcej o mieście przed jego odwiedzeniem i zaplanujemy sobie jakąś marszrutę. Na pierwszy raz wystarczają nam jednak
spacer ulicami starego gradu, parę zdjęć i...tyle. Szukamy dobrej lodziarni, ta przy porcie okazuje się średnio udanym wyborem. Obsługa klienta na poziomie "masz i spier*alaj", ale lody niezłe. Choć nawet nie w połowie tak dobre jak te z Ninu...(a specjalnie wziąłem ten sam smak!)
Po kilku godzinach decydujemy się na powrót. Mamy przecież jeszcze plany na resztę dnia. Póki co, musimy jednak znaleźć tankstellę - zaraz po wyjeździe z D. włącza mi się kontrolka paliwa. Tymczasem przy drodze nic a nic -
gdzie oni tankują? Pewnie są jakieś stacje w mijanych miejscowościach, ale nie ryzykuję zjeżdżania w dół i błądzenia uliczkami. Do INY przy wjeździe na Pelješac powinno starczyć oleju. Przy okazji (który to już raz) obiecuję sobie sprawdzić przy najbliższej okazji, jaką właściwie pojemność ma bak naszego samochodu
Tankujemy w Zatonie Dolim i szukamy restauracji, o której wiele słyszeliśmy od M. przy okazji noclegu w Wiedniu. Nie pamiętała wtedy nazwy ani tego, czy lokal mieści się w Stonie czy też w Malim Stonie, pamiętała tylko, że miejsce to funkcjonowało za Tito jako państwowa restauracja, a po upadku reżimu trafiło w ręce prywatne. Niezmiennie natomiast uchodzi od lat za godną polecenia w zakresie lokalnych specjalności gastronomicznych. Uff, przychodzi sms. Będziemy szukać
Kapetanovej Kučy
Restauracja Kapetanova Kuča w Malim Stonie
Skręcamy na Mali Ston i...bingo! Znajdujemy lokal bez trudu. Wcześniej jednak krótka kąpiel w okolicy porciku. Woda nie tak czysta jak w korčulańskich zatoczkach, do tego mocno "żyjąca". Ale przynajmniej się odświeżyliśmy, biegiem więc do KK! Okazuje się, że to obecnie lokal wykwintny (po raz pierwszy i jedyny w ciągu tych wakacji płacimy "haracz" od nakrycia - 10 Kn), ale to w sumie bardzo dobrze. Liczymy na coś ekstra. Zupy: rybna i krem z ostryg na początek, dalej muszle (są w przystawkach, ale porcja obiadowa), ryby (orady) i lignje sa žaru (jem je drugi raz tego dnia, bo coś mi się pokiełbasiło z językami w menu - pewnie z gorąca
).
Wszystko pyszne, z naciskiem na krem z ostryg (z kilkoma ostrygami pływającymi w czarce). Nasz syn tymczasem największą uwagę poświęca...rosnącemu za jego plecami krzakowi rozmarynu. Co i rusz sięga za siebie, zrywa kilka listków, zjada i szybciutko przegryza bułką (chlebem to ja raczej chorwackiego pieczywa nie nazwę). Smakosz, kurde
Czas biegnie nieubłaganie i - niestety, nie zostaje nam już go wystarczająco dużo (zmęczenie całodzienną wycieczką przy upalnej pogodzie się dokłada) i chcąc nie chcąc, odkładamy zwiedzanie murów Stonu na "następny raz". Bo przecież na Korčulę prędzej czy później wrócimy. Prujemy w stronę Orebicia, żeby zdążyć na odpływający za półtorej godziny prom, a ja dodatkowo
filuję za otwartą vinariją. W końcu zatrzymuję samochód przy mocno reklamującej się vinariji Lucić gdzieś wpół drogi do Orebicia. Mam tym razem chrapkę na czerwone wino. Patrzę na butelki: Plavac za 40 Kn i Dingač za 100 Kn. Zdecydowanym ruchem zdejmuję tańszą flaszkę z półki i zagaduję prowokująco właściciela: " - Różnią się?"
Miły staruszek kulturalnie odpowiada, że a i owszem i żebym sam się przekonał. Leje jedno, potem drugie...potem znów to pierwsze. Uśmiecham się tylko, kiedy wino
"kończy się" gdzieś w okolicy ucha. Szybciutko zmieniam decyzję i biorę flaszkę Dingača, do tego 3 litry Malego Plavaca, ale z ubiegłego rocznika, czyli z beczki. Też rewelacyjne (jak na młode wino). Jeżeli większość winnic na półwyspie robi TAKIE wina, to chyba kiedyś musimy na Pelješac zawitać na dłużej
W drodze do Orebicia. Widok na Mljet.
Jeszcze przez długi czas uśmiecham się jadąc w kierunku promu, smak pelješackiego dingača czuję jeszcze w ustach długo... Zachwycamy się oczywiście fantastycznymi widokami (m.in. na Mljet) po południowej stronie półwyspu. Życie jest piękne...
Po zjeździe z promu po raz kolejny jedziemy główną drogą na zachód wyspy
z zachodzącym słońcem prosto w twarz. Utrudnia mi ono prowadzenie samochodu, jadę więc spokojnie. Poza tym pamiętam o ulubionym miejscu korčulańskich policjantów. Jadącemu za mną kierowcy z Varaždina najwyraźniej jednak się spieszy - pewnie przyjechał właśnie na wakacje i chce dojechać wreszcie na kwaterę. Wyprzedza mnie na długiej prostej przed wspomnianym wcześniej w relacji "policyjnym" parkingiem. Zza krzaka wyłaniają się panowie w mundurach, machają, zatrzymując turystów z Varaždina. Cóż, mieli mniej szczęścia niż my tydzień wcześniej...
Ciąg dalszy dopiszę po weekendzie...do przeczytania!