Sobota, 8 sierpień 2009 r.
To był sądny dzień. Dzień wyjazdu. Coś musiało być już na rzeczy, bo wszyscy, nie wyłączając naszego syna, budzimy się w okolicy godziny 4.00. Leżymy w łóżkach, ale ileż można leżeć? Wychodzimy zatem na balkon pokontemplować widok zatoki i wsłuchać się w szum morza. Jest szaro, dopiero świta, a my chłoniemy ostatnie chwile chorwackiej rzeczywistości.
Nasz balkon, godzina 4.41
Jako że jest za wcześnie na znoszenie tobołów do samochodu, po cichutku przygotowujemy się w pokoju do wyjazdu - zbieramy i układamy ostatnie drobiazgi, pakujemy torby, szykujemy śniadanko, które oczywiście będzie zjedzone na naszym tarasiku.
W końcu pora jest na tyle przyzwoita że możemy zacząć znosić nasze toboły do samochodu. Zaczynam od załadowania box-a, mój syn dzielnie mi pomaga. Dalej idą w ruch torby i walizki, a że byliśmy wcześniej przygotowani, więc po niedługim czasie mamy autko zapakowane. Chcemy jeszcze pożegnać się z gospodarzami ale udaje nam się połowicznie - gospodarz chrapie, żegnamy się tylko z małżonką.
Chcieliśmy wyjechać najwcześniej jak tylko nam się uda aby uniknąć korków na moście. Ruszamy, jest równo godzina 8.00. Ale ale, trzeba jeszcze zahaczyć o nasz sklepik i zaopatrzyć się w burki tudzież inne specjały. Tak więc koniec końców ruszamy spod sklepu w dalszą drogę o godz. 8.20. I ... nie zajechaliśmy za daleko ... Co prawda minęliśmy Okrug Gornji, ale tuż za miasteczkiem zaczyna się korek. Zresztą najdłuższy korek na wyspie podczas naszego pobytu. Trogir opuszczamy równo 2 godziny później, czyli o 10.20. Nie powiem, można się zmyszyć
.
W końcu opuszczamy Trogir i wspinamy się w stronę autostrady. Tutaj droga nie stwarza większego problemu, jest w miarę spokojnie. W końcu dostajemy się na autostradę i ... dzida, cała naprzód ! Póki co jedzie się nieźle. Ale w końcu zaczyna brakować benzyny. Trzeba zjechać na stację benzynową. Taaak, tylko im dalej jedziemy autostradą tym większe tłumy na stacjach benzynowych, no a zatankować trzeba. Zjeżdżamy z autostrady i stajemy w dosyć długiej kolejce do dystrybutora. Żar leje się niemiłosiernie z nieba. Co chwilę odpalam silnik i włączam klimatyzację, bo w dusznym samochodzie nie da się wysiedzieć. Nie chcę skłamać, ale pobyt na stacji zajął nam prawie godzinę. Cóż, dopiero wyjechaliśmy, a już trzy godziny straty.
Jazda samą autostradą jest przyjemna, ruch jako taki. Troszkę przywiewa wiatr na wysokości Pagu i dalej serpentyn wijących się pod górę. W końcu przejeżdżamy tunele, w tym nasz ukochany "ciepło - zimno". Tak jak lubię jeździć autostradą wzdłuż Dalmacji, tak droga w śródlądowej części Chorwacji jest dla mnie monotonna, nie lubię jej zbytnio, a odległości dalej są dość spore. No ale zbliżamy się już chyba do Zagrzebia, bo zaczyna się korek, a pozostało nam gdzieś 30 km do obwodnicy. No ładnie, zaczyna się ! Tego się można było spodziewać, ale cóż zrobić, trzeba czekać. Po poboczu dość często kursuje chorwacka policja na motocyklach, może się coś po prostu stało ? Poruszamy się tempem zdychającego żółwia, żar dalej się leje z nieba (tu tunel "ciepło - zimno" nie zadziałał), w końcu po przejechaniu 6 km trafiamy na ślady wypadku, który zakorkował drogę. No dobrze, ruszamy dalej, korek się luzuje i można swobodnie jechać. Przejazd przez obwodnicę Zagrzebia nie nastręcza problemów, a my kierujemy się już w stronę słoweńskiej granicy. Jedzie się nawet przyjemnie, słońce powoli chyli się ku zachodowi...
Aż tu nagle przed nami wyrasta kolejny korek, tym razem wyglądający na poważny, bo ciągnie się aż do horyzontu. Makabra, znowu jedziemy w podskokach, często przez dłuższą chwilę stoimy bez ruchu. Tak pomału się turlając dojeżdżamy do miejsca, gdzie policja kieruje ruch jakimś objazdem, samochody skręcają w prawo zjeżdżając z autostrady i dalej brną w korku tym razem na drodze lokalnej. Rzut oka na nawigację - licho wie gdzie ta droga prowadzi
A na wprost, jadąc autostradą, zaczynają się tunele. I to chyba z powodu tunelu ten objazd. Widać go jak na dłoni, jest pusto, a my musimy zjeżdżać gdzieś w bok
. Podjeżdżamy prawie pod nos policjantów, już mamy zjeżdżać w prawo, a tu nagle policja otwiera drogę i można jechać autostradą na wprost ! Prawie że uskrzydlony jadę dalej, granica coraz bliżej ! Przejeżdżam przez tunel, dalej parę kilometrów i ... znowu korek. Do tego trzeba zatankować, widzę znak że w pobliżu jest stacja benzynowa. I tu zaczyna się koszmar. Trzeba do tej stacji dojechać, zatankować, a co najgorsza wyjechać, a tu się nie da, bo korek. Co niektórzy kierowcy chyba żałowali że nie mają monster-trucków, bo by byli w stanie przejechać po dachach sąsiednich samochodów. Sodoma i Gomora. Nigdy więcej. Taki dzień potrafi zepsuć całe wczasy, choć dobrze wiemy że tak może być. W końcu korek rusza i dostajemy się na autostradę. I już w takim korkowym klimacie dojeżdżamy do samej granicy. Mija godzina 18.00.
Po przejechaniu granicy zatrzymujemy się w pierwszym wolnym miejscu i telefonujemy do Oekotelu z informacją, że się spóźnimy. Jeszcze by tego brakowało, gdyby z powodu naszego spóźnienia anulowali nam naszą rezerwację. Na szczęście telefon odbiera miła znajoma Czeszka, więc nie wysilając się wiele wyjaśniam całą sytuację. Zresztą nie jest zdziwiona, takie historie są pewnie na porządku dziennym.
Ruszamy dalej i w ostatnim momencie skręcamy w prawo na Ptuj, jadąc dalej prosto wpadlibyśmy na autostradę. Zresztą ten zjazd jest nieźle zamaskowany, chwila nieuwagi i można go przeoczyć. W Ptuju zaczyna nam wariować nawigacja, jedziemy drogami których w ogóle nie ma na mapie. Po chwili kręcenia się po tym mieście trochę na nosa trafiamy na właściwy kierunek. Dalej droga mija bez przeszkód, wiadomo, nieco monotonnie, ale byle do przodu. Po drodze mijamy zakamuflowany patrol słoweńskiej policji, ale że jedziemy spokojnie, zostawiają nas w spokoju. Jeszcze trochę i dojeżdżamy do granicy z Austrią - mostek w Mureck stanowił ostatnie pożegnanie z Bałkanami. Zaczynał się robić już wieczór, do tego nasz synek robi się marudny, narzeka że boli go brzuch, cóż, tyle godzin siedzenia to nic dziwnego. Zatrzymujemy się zatem żeby rozprostować kości. Niestety spacer specjalnie nie pomaga. Wsiadamy więc do samochodu żeby ruszyć i w końcu dotrzeć do hotelu, przecież jest już całkiem niedaleko. O jakże mieliśmy się zdziwić
...
Wskakujemy na autostradę by po kilkunastu kilometrach z niej zjechać do Kalsdorf bei Graz, w stronę naszego hotelu. Zagłębiamy się w pola kukurydzy by po chwili dojechać do rondka a potem prosto do hotelu. Ale cóż to? Rondko zamknięte, strzałki wskazują jakiś objazd. Jedziemy posłusznie, by po chwili opuścić Kalsdorf ! Co jest ? Wracamy ! Znowu dojeżdżamy do feralnego rondka, gdyż nawigacja z uporem maniaka kieruje nas cały czas w stronę hotelu. Próbuję jechać inaczej. O ! Widać nasz hotel ! Jest na wyciągnięcie ręki ! Tylko co z tego, skoro nie można do niego dojechać, droga prowadzi znowu gdzieś w pola. I tak jak w jakimś Matrix-ie parę razy mamy hotel jak na dłoni a nie udaje się do niego objechać, drogi są albo zamknięte albo w objazdach. To już typowa ironia losu. Po całym makabrycznym dniu, zmęczeni, upoceni, mamy hotel jak na dłoni i nie możemy do niego dojechać. To jakaś farsa. Zastanawiam się, czy aby nie trawersować jakiegoś pola z kukurydzą. W końcu po raz któryś opuszczamy Kalsdorf, aby przez inne miasteczko wjechać z powrotem z drugiej strony. Udało się ! W końcu jesteśmy pod hotelem ! Szybko się zameldowaliśmy na recepcji, potem pokój, prysznic i spanko. Padliśmy jak kawki. Ten dzień nas wykończył. Było gdzieś po 20.00.