Wiem że czekacie, ale przed nami jeszcze kawał drogi
25 lipiec 2009, sobota. Pobudka dosyć wcześnie, bo ze sprawdzonych źródeł miałem poufną informację, że przed jadalnią trzeba się ustawić przed godziną 7.00 żeby nie stać w monstrualnej kolejce. O 6.45 jestem drugi przed drzwiami do bufetu i nic nie wskazywało na to że będzie tłum. Do czasu. Wybiła 7.00 i otwarły się drzwi do jadalni. Na spokojnie podchodzimy do bufetu i nabieramy sobie jedzonko. Są plasterki wędliny, serka, paszteciki, jajka na twardo, pieczywo, kawa i ... herbata Jacobs. Poczułem się jak w Austrii
(za sprawą tej herbaty oczywiście). Śniadanie na pewno lepsze i bardziej urozmaicone niż np. w sieci hoteli Formuła 1 we Francji. Tam tylko ciacho, kawa i do widzenia. Idę do stolika, obracam się, a za mną kłębi się tłum ludzi. Masakra ! Jak się okazało, w tej kolejce można było spokojnie godzinkę postać, nie mówiąc o znalezieniu miejsca przy stolikach. Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje - tu to powiedzenie sprawdziło się jak na dłoni. Po śniadaniu szybko się pakujemy i w drogę, przed nami ciężki dzień (jak się później okazało). Na parkingu hotelowym jeszcze kurtuazyjna wymiana zdań z rodakami, odpalenie nawigacji i ruszamy. Minęła godzina 8.00.
Wyjeżdżamy na autostradę którą jedziemy kilkanaście (góra 30, nie pamiętam) kilometrów, po czym kierujemy się drogą lokalną na Mureck. Po przejechaniu maleńkiego mostku znajdujemy się w Słowenii. To widać i czuć, drogi bardziej dziurawe, a i okolica nieco dziewicza. Kierując się za samochodami z nalepką PL praktycznie nie trzeba używać nawigacji. Kierunek to oczywiście Lenart i Ptuj, nie może być inaczej. I w Ptuju czekała nas pierwsza niemiła niespodzianka. Przy zjeździe z Mariborskiej Cesty ślimakiem w lewo na drogę E59 prowadzącą do granicy ktoś wysypał całą kupę żwiru czy gruzu (i nie była to jedna ciężarówka), tak więc przejazd był zamknięty. Czyżby Słoweńcy celowo utrudniali przejazd po to, żeby zmusić do korzystać z autostrady? Nieopodal na starym, pogniecionym kartonie ktoś ręcznie namalował strzałkę i napisał "objazd". Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że ów "objazd" kierował nas prosto w pola, o ile się nie mylę znowu z kukurydzą. Cóż, strzałka jest, więc trzeba jechać. Na początku się nie martwię, bo przede mną jedzie sznureczek samochodów, też pewnie w kierunku chorwackiej granicy. Skoro jadą sznureczkiem, to pewnie wiedzą gdzie jechać? Pełen takiej nadziei jadę spokojnie za nimi. Ale, ale, peleton przede mną zaczyna się wykruszać, co rozwidlenie dróg to zdezorientowane auta rozjeżdżają się w inną stronę! I tak po chwili zostaliśmy sami w szczerym polu. No fajnie jest, pomyślałem. Nawigacja jak opętana z uporem maniaka zawracała nas do punktu wyjścia, czyli do zamkniętej drogi z kupą gruzu.
Spenetrowałem najbliższe pola w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia z tej sytuacji, cały czas myśląc tylko o tym, żeby jakimś cudem nie wyjechać na płatną autostradę, przecież nie mieliśmy winietki. I tak może po pół godzinie kręcenia się w kółko w końcu widać jakąś normalną drogę, byleby nie była to ta przeklęta autostrada. Pomalutku wjeżdżam, patrzę, jest OK, to droga do granicy. No to super, udało się ! Radość jednak nie trwała zbyt długo, bo po przejechaniu paru kilometrów utknęliśmy w korku, i to w korku do samej granicy. GPS pokazywał 8km do przejścia, a samochody posuwały się w tempie zdychającego żółwia. No cóż, trzeba być na to psychicznie przygotowanym, wiadomo że zwykle są korki. Pełzanie zajęło nam przeszło godzinę, w końcu jest - upragnione przejście graniczne Gornji Macelj.
Podjeżdżam do stanowiska Słoweńców, pokazuję paszporty, chcę ruszyć, naciskam gaz, a tu samochód gaśnie. Czyżbym za szybko puścił sprzęgło ? No cóż, zdarza się. Przekręcam drugi raz kluczyk w stacyjce, auto zapala, chcę ruszyć, auto gaśnie. Co jest ? Myśli zaczynają kłębić się w głowie z prędkością światła. Zapalam trzeci raz i staram się utrzymać auto na wysokich obrotach, bo jak schodzi na niskie to momentalnie gaśnie. Tak przegazowując kicając niby zając dojeżdżam do stanowiska Chorwatów. Pokazuję paszporty, auto oczywiście kolejny raz gaśnie. No fajnie, na przejściu granicznym tłum samochodów, po lewej skała, po prawej skała, a my w tym wszystkim w załadowanym zepsutym samochodzie. Lepiej urlop nie mógł się zacząć. Szlag by to trafił! Ruszyłem znowu w stylu kicającego zająca, żona wisi z okna i macha żeby przepuściły nas auta, bo chcemy zjechać na bok. Nie wiem jak ale jakoś to nam się udaje, choć trudno jechać autem jednocześnie gazując i hamując. Przedzierając się przez kłębowisko samochodów w końcu udaje nam się zaparkować gdzieś z prawej strony przy barierce.
Kolejny raz przekręcam kluczyk w stacyjce. Auto zapala i gaśnie. Drugi raz - to samo. Co jest, żadna kontrolka sygnalizująca awarię nie świeci, nie ma żadnego komunikatu na wyświetlaczu, o co chodzi? Auto dwulatek, niewielki przebieg, jeszcze po przeglądzie technicznym. Trzeci raz - auto zapaliło, wypluło kupę czarnego dymu z rury wydechowej i zdechło. No nie. Dziecko płacze że nie zobaczy morza. Przed nami ładne kilkaset kilometrów do celu. Atmosfera gęstnieje, co robić? No cóż, mam ubezpieczenie Moto Assistance naszego narodowego ubezpieczyciela. Trzeba dzwonić. Po pięciominutowym wysłuchiwaniu komunikatu, że wszystkie linie są zajęte, odzywa się pan. I owszem, naprawa jak najbardziej, ale dopiero w poniedziałek, bo dziś jest sobota i serwisy są nieczynne. Laweta przyjedzie za dwie godziny. No jakim cudem, pomyślałem sobie, skoro w korku do granicy trzeba stać dłużej. Na pytanie co z noclegiem pan odpowiedział, że mamy sobie sami poszukać. O mało mnie krew nie zalała. Jak to z całą rodziną, z napakowanym zepsutym samochodem mamy sobie szukać noclegu, choć polisa to obiecywała? Jesteśmy w wąwozie, z obydwu stron skały, zero zabudowań, tylko przejście graniczne i bezgraniczny tłok. Dookoła pustka. W głowie też.
I tu moja ukochana małżonka wpada na pomysł, żeby zadzwonić do naszego serwisu Citroena, a nuż coś podpowiedzą, a przynajmniej nakierują, co powiedzieć tutaj w warsztacie? Drugi raz wisiałem z pięć minut na telefonie żeby ktoś podniósł słuchawkę. W końcu rozmawiam - werdykt jest taki, że najprawdopodobniej mam zatkaną przepustnicę. Trzeba auto potrzymać non-stop na wysokich obrotach przez parę minut, może wtedy paproch się wypali i będzie ok. A tak najlepiej to wyjechać na autostradę i mocno przygrzać przez jakiś czas. No tak, ale jak tu w takim stanie dojechać do autostrady? Gdyby te metody nie pomogły to zostaje serwis. Dobra. Zapalam, noga na gaz, auto wyje przez trzy minuty. Puszczam gaz, auto gaśnie. Drugi raz to samo. Trzeci też. Koniec. Dzwonię do chorwackiego biura Pinija żeby powiedzieć, że mam problem z dojazdem i się spóźnię. Odebrał gość bardzo dobrze mówiący po polsku, ale chyba jednak Chorwat, bo miał troszkę inny akcent. Dobrze że te biuro jest nastawione na Polaków, przynajmniej dogadać się można. No ale co robić? W głowie kłębi się myśl, żeby nie wiem jak, ale opuścić to przeklęte miejsce. Wyrwać się stąd. Skoro auto nie gaśnie na wysokich obrotach to może uda się jakoś wyjechać? Gdyby była pusta prosta droga to czemu nie, ale w tym kłębowisku? Akumulator wykończę na tym ciągłym zapalaniu.
Trudno, startujemy. Żona macha wszem i wobec żeby ktoś nad nami się zlitował i nas wpuścił na drogę. Cały czas kicamy, droga wiedzie łukiem pod górkę, co chwilę muszę zapalać. Nie wiem jak tego dokonałem, adrenalina działała, słowo że nie pamiętam, ale jakoś dojechaliśmy do pierwszych bramek. Oczywiście samochód zgasł, zabrałem bilet, odpalam i w drogę. Samochód się rozpędził, jadę na piątce, przed nami kilkadziesiąt kilometrów do obwodnicy Zagrzebia. Autko jedzie dosyć równo, gaz cały czas wciśnięty. W końcu pojawiają się bramki przy wyjeździe z autostrady - z duszą na ramieniu hamuję i jednocześnie dodaję gazu. Muszę się w końcu zatrzymać. Zwalniam. Auto się turla do szlabanu, a kontrolki ładowania i oleju się nie świecą. Czyżby silnik chodził? Nie słyszę go! Chodzi! Zatrzymałem się przed szlabanem, a silnik sobie pyka jak gdyby nigdy nic. Szok!!! No to jedziemy dalej. Na obwodnicy Zagrzebia gigantyczny korek. Stoimy sobie z duszą na ramieniu, że samochód znowu zgaśnie. Ale silnik pracuje. Znowu poruszamy się w tempie zdychającego żółwia. Przejechanie obwodnicy i dostanie się na autostradę A1 zajęło wieki. Na początku drogi panował jeszcze spory ścisk, który się rozładował dopiero po rozwidleniu dróg na Istrię i Dalmację. Dalej jechało się już w miarę spokojnie. Po drodze tylko krótkie przystanki, zbyt wiele czasu straciliśmy na granicy i w korkach. I w końcu dojeżdżamy do zjazdu na Trogir. Po parunastu kilometrach roztacza się przed nami przepiękny widok na ląd i wyspy, Trogir tonie w kolorach wieczornego słońca. Przejeżdżamy przez most na Čiovo, nawet luzik, bez problemu. Wyjeżdżamy z Trogiru kierując się na Okrug Gornji. Nawigacja prowadzi nas na Put Mekovića, wszakże tam mamy nasz apartament. Ale cóż to, kończy się asfalt, droga się zwęża i przypomina bezdroża rodem z Camel Trophy! Na sam koniec mocno nas jeszcze wytrzęsło, ale co tam, w końcu przed nami pojawia się nasz apartament...
Minęła godzina 18.00.