Oczywiście w międzyczasie wypuszczaliśmy się gdzieś dalej, żądni nowych widoków i przeżyć. Tak było i tym razem, na celownik wzięliśmy Primošten, przepiękną miejscowość, o której tyle się naczytaliśmy i nasłuchaliśmy. Zdaję sobie sprawę że obok na forum są piękne i pełniejsze relacje z pobytu w tym przecudownym miasteczku, pozwólcie jednak że i ja skreślę parę słów.
Oczywiście żeby dotrzeć na miejsce trzeba było wcześniej przejść lekcję pokory, czyli odstanie mniej więcej godziny w korku aby wydostać się z wyspy a potem z Trogiru. Ale że widoki z samochodu przednie więc póki co mocno nie narzekaliśmy. Podczas następnych wyjazdów z wyspy okoliczna panorama się nam opatrzyła, więc tkwienie w korkach nie było już tak przyjemne. No ale w końcu przychodzi ta upragniona chwila kiedy wyjeżdżamy z Trogiru i kierujemy się na Seget, jadąc drogą wzdłuż wybrzeża. Mijamy ładnie położone miasteczko Marina z wcinającą się weń zatoką (oczywiście, nie może być inaczej, jest tam marina
), potem kolej na Rogoznicę z jeszcze większą mariną, aż w końcu zauważamy w oddali charakterystyczny cypel ze starówką - czyli nasz Primošten. Akurat po drodze napatoczył się kamienisty parking z widokiem na cel naszej podróży, nie można się było więc nie zatrzymać. Wysiadamy z samochodu i żądni ładnych widoków fotografujemy i filmujemy oddalone miasteczko ile się da z każdej strony. Nawet nie przeszkadza nam żar lejący się z nieba. Nie obyło się też bez tragedii - stara cyfrówka syna ląduje na kamieniach i niestety nie daje znaku życia. Obiektyw przekrzywiony, porysowany, aparatu nie da się włączyć i wyłączyć. Koniec. Szczęście że aparat stareńki (stary poczciwy Canon A70), i tak był spisany na straty, ale w końcu działał i dzieciak miał frajdę. Domyślacie się co musiało się dziać jak aparat dokończył swojego żywota.
I w takim to nastroju wsiadamy do auta i prujemy już do samego Primoštenu. Tutaj w samym centrum trafiamy na puściuteńki parking, przy czym nie jest horrendalnie drogi. Gdzie ci turyści, coś się stało? - pomyślałem - przecież takie miejsca powinny być okupowane, a tutaj przyjemny luzik. Parkujemy nieopodal starej Renówki (Renault 4 GTL - to brzmi dumnie), która wlew paliwa zamiast korkiem zatkany miała woreczkiem foliowym. Ale kto z tubylców przejmuje się takimi drobiazgami? Przynajmniej sobie żyją na luzie. Jak to mawia mój kolega: "easy urlop" !
Wysiadamy z auta, żar leje się z nieba, zakładamy plecaki i w drogę. Kierujemy się oczywiście w stronę grobli łączącej stały ląd z cyplem, mijając po drodze przepięknie zazielenione i utrzymane skwerki z śródziemnomorską roślinnością.
Grobla oczywiście zamienia się w marinę, jak dla mnie jedną z ładniejszych, pewnie bajkowe otoczenie tak na mnie wpływa. Ale na razie nie zatrzymujemy się tutaj, wchodzimy na stare miasto - wszystkie drogi prowadzą... w górę, na sam szczyt, gdzie osiadł kościół zbudowany w 1485 roku. Cóż, nie pozostaje nic innego jak zacząć wspinaczkę, całe szczęście że wokół rozciągają się wspaniałe widoki. Primošten ma swój specyficzny charakter, jest w nim również coś magicznego, ten specyficzny klimat śródziemia, który tak bardzo kocham. Idąc cierpliwie do góry mijamy przecudne domki z ogrodami, tudzież stare chałupki ze zniszczonymi dachami. Powoli, powoli zbliżamy się do celu, czyli kościelnego wzgórza.
Przy samym kościele położony jest cmentarz, a z jego krańców rozciąga się wokół przepiękny widok - jesteśmy na szczycie cypla.
Jako że spacer trochę dał się nam we znaki postanowiliśmy znaleźć cieniste schronienie w jednej z konob. Właśnie za kościołem od strony pełnego morza natknęliśmy się na jedną z nich. Ładny ocieniony taras z cudnym widokiem na skaliste wybrzeże zachęcał do odpoczynku. Wchodzimy - ani żywej duszy, miotamy się po tarasie, pukamy, stukamy i nic. O co chodzi ? Okazało się, że to samo południe i najzwyczajniej jest sjesta, więc nie mamy co liczyć na obsługę o tej porze. Cóż, zaczynamy schodzić w dół omijając kościół z prawej jego strony.
Pojawia się następna konoba, również zamknięta. Miny nam nieco zrzedły, ale kontynuujemy spacer, całe szczęście że bardzo malowniczymi uliczkami. W końcu jest ! Otwarta knajpa ! Obsługa proponuje nam wejście do patio, ale jest tam straszna duchota. Decydujemy się na stolik przy ulicy, niezbyt ruchliwej zresztą. Jako że pora zrobiła się nieco obiadowa, zamawiamy sobie co nieco do zjedzenia. Oczywiście przede wszystkim zimne piffko, jedynie kierowca czyli ja musiał zadowolić się colą. Patrzymy w menu i hmmm... ta knajpa do tanich nie należy! No ale cóż zrobić, na bezrybiu i rak ryba. Zamawiam sobie spaghetti z owocami morza, dzieciak pewnie spaghetti bolognese a reszta rodzinki nie wiem już co, aha, chyba zupę rybną i coś jeszcze.
Powiem tak. Kosztowało majątek ale było bardzo, bardzo dobre. Lepszego spaghetti z owocami morza nie jadłem, to była bomba. Jednak odpowiednie przyrządzenie morskich żyjątek też wymaga wprawy. Cała reszta oczywiście też smakowita, zupka rybna palce lizać. Po pysznym obiedzie humory się znacznie poprawiły i drożyzna już nam tak mocno nie przeszkadzała. Jak spadać to z wysokiego konia.
a to widok z knajpki w dół uliczki:
A tak na marginesie może ktoś pamięta jak się nazywa ta knajpka ? Mnie nazwa wyleciała z głowy.
Najedzeni, wypoczęci, ruszamy w dalszą drogę malowniczą uliczką a tutaj... już koniec uliczki, trafiamy na główny placyk nieopodal mariny. Byliśmy zaledwie kilkadziesiąt (no może trochę więcej) metrów od "centrum". Jak szaleć to szaleć, siadamy w kawiarence i zamawiamy duuuże lody, obserwując przy okazji figlarne mewy (rybitwy czy inne ptaszyska - nie wiem, nie znam się) obsiadające okoliczne dachy i maszty jachtów.
Po lodach jeszcze spacer po porcie, nie powiem, ładne łajby cumują przy kejach, a palmy i okoliczne widoki dodają uroku tej marinie. Bardzo mi się klimat tego miejsca spodobał. Chętnie bym tu jeszcze nie raz wrócił.
Ale wszystko co dobre to się szybko kończy. Tak było i tym razem, ale za to w dobrych nastrojach wracamy do samochodu. Po długotrwałym wietrzeniu autka odpalamy silnik i kierujemy się na Trogir, po drodze przyglądając się ponownie ładnym okolicom Rogoznicy czy Mariny. Droga z powrotem zwykle szybko mija, jesteśmy już w Trogirze i, na szczęście, most na Čiovo jest przejezdny bez żadnego problemu, co akurat okazało się regułą wieczorową porą. Tak więc pełni wrażeń docieramy bezpiecznie do naszego apartamentu.