Dzisiaj był fajny dzień. Jak co rano spacer szutrową dróżką do pobliskiego sklepu. Trzeba zrobić zaopatrzenie na planowaną wycieczkę. Słonko ładnie przygrzewa, kocham ten klimat gdy wychodząc rankiem czuć na sobie te cieplutkie promienie. Mijając kamienne murki, drzewka oliwne i figowe dochodzimy do sklepiku. W koszyku lądują burki z mięsem (fajna bomba kaloryczna, potrafi długo trzymać, poza tym lubię tego typu historie), bijeli kruh (jasne pieczywo) czy domača pogača, jak dla mnie chorwacka klasyka. Moczona w oliwie smakuje najlepiej. Do tego jeszcze różne drobiazgi, oliwki, oliwa, pomidory, napoje. Tak objuczony wracam do domku i wszyscy szykujemy się do podróży.
Postanowiliśmy pojechać do Slatine. Dużo ciekawych rzeczy tu na forum o tym zakątku napisano, wypadałoby więc to sprawdzić.
Ruszamy w trasę. Dojeżdżamy do centrum Okrugu, po czym droga zaczyna piąć się serpentynami w górę. Dojeżdżamy do miejscowości Žedno mieszczącej się na szczycie centralnego wzniesienia Čiovo. Od tego momentu droga prowadzi w dół a my widzimy urokliwe wybrzeże północnej strony wyspy. W końcu dojeżdżamy do Arbaniji, ostry zakręt w prawo i dalej już w stronę Slatine. Wjeżdżając do tej miejscowości po lewej stronie wzdłuż drogi rozciąga się długa plaża porośnięta tamaryszkami. Wygląda dosyć ładnie, nawet nie jest tak tłoczno jakby się mogło wydawać. Bez problemu można by znaleźć dogodne miejsce do plażowania. My jednak jedziemy dalej, chcemy zobaczyć co kryje się za szlabanem na końcu asfaltowej drogi.
Przy szlabanie dwie dziarskie dziewuszki pobierają oczywiście opłatę za wjazd, jeśli się nie mylę ok. 10 kun. Dalej to już Camel Trophy, auto podskakuje na wertepach wzniecając tumany kurzu. Czasem trzeba ominąć samochód jadący z naprzeciwka, i tu już trzeba się popisać swoim kunsztem w zakresie prowadzenia samochodu
. Trudy te ma nam wynagrodzić podobno wspaniały widok na wybrzeże i mnóstwo dzikich zatoczek, gdzie można rozbić obozowisko. Ale cóż, jedziemy i jedziemy, zatoczki są, nawet ładne, ale wszędzie już zasiedlone przez plażowiczów. Droga staje się coraz bardziej kręta i wyboista, a wolnych miejsc jak nie ma tak nie ma. Coraz bardziej zrezygnowani dojeżdżamy do opisywanej również tutaj knajpy. I decyzja - dalej się nie pchamy, zawracamy, znajdziemy sobie miejsce na plaży gdzieś w Slatine. Tak, tylko powiedzieć "zawracamy" jest łatwiej niż to zrobić. Po paru manewrach udaje nam się tego jednak dokonać i jedziemy z powrotem. Ale ale, cóż widzę ? Na dole po prawej stronie maleńka zatoczka wydaje się być zupełnie pusta ! Skręcam samochodem ostro w lewo między drzewa i wyskakuję z auta. Stoję na drodze kiedy przede mną zatrzymuje się samochód na chorwackich rejestracjach, a goście w środku wyglądają na takich co szukają miejsca do plażowania. No to co, dzida na dół i jestem pierwszy ! Chodzę sobie jak gdyby nigdy nic po zatoczce, gdy tamci dopiero wychodzą z samochodu i zapuszczają żurawia w dół. Ha, to już moje miejsce ! Macham do rodzinki że twierdza zdobyta. Teraz pora znieść manele na naszą mikroskopijną plażyczkę. Ale to już drobiazg, najważniejsze, że ją mamy !
Szutrowa droga
i nasza plaża
I tak oto staliśmy się posiadaczami prywatnej plaży na jeden dzień. Jej rozmiary uniemożliwiały przycumowanie kogokolwiek obcego. Miejsca starczyło akurat na rozbicie namiotu plażowego i położenie karimat. Przed nami rozciągał się ładny widok na Split i wzgórze Marjan, wydawało się one być na wyciągnięcie ręki. Wybrzeże, choć skaliste, zamieniało się w wodzie w dalekie płycizny, dzięki czemu woda była niesamowicie ciepła. Mój zegarkowy termometr zanotował prawie 27 stopni. Takie ciepełko już czuć. Siedzieliśmy w wodzie prawie cały dzień, wokół tylko gdzieś w zatoczkach nieopodal przycumowane łodzie i my sami, od reszty plażowiczów odcięci skałami. W międzyczasie nasza mikroskopijna plaża nieco się skurczyła, gdyż przypływ odebrał trochę lądu.
W zasadzie już mieliśmy się zbierać do domu, kiedy od strony morza przypłynęły do naszej zatoczki, niczym nimfy, dwie dziewczyny w maskach do nurkowania, z płetwami i rurkami. Przycupnęły przy pobliskich skałach, i - niczym Lara Croft - wyciągnęły zza pazuchy noże i dawaj nimi po skałach. O co chodzi ? Okazało się, że wyskubywały ze skały przyczepione do niej skorupiaki od razu się nimi delektując. No cóż, nie ma świeższych owoców morza. Z dosłyszanej rozmowy wynikało że są miejscowe. Głupio mi było wyciągać aparat i kierować obiektyw prosto na nie, więc ten widok pozostanie tylko we wspomnieniach
.
Słońce chyliło się ku zachodowi gdy postanowiliśmy pozwijać nasz biwak i wracać do domu po całodniowej wycieczce. Warto było, choć drugi raz tutaj już nie wróciliśmy. Jest jeszcze tyle rzeczy do zobaczenia.