dzień szósty,
z czosnkiem i lawendą,
po Hvarze,
sobie łaże.A było tak:
Przed południem dwa razy okrążyliśmy naszą ulubioną wysepkę.
Pierwszy raz kajakiem, a drugi raz, po wylądowaniu spacerkiem wzdłuż brzegu.
Północne brzegi wysepki są niegościnne i całkiem bezludne.
Wylądować by było trudno,
a że fioletowe pomponiki coś nam przypominają postanawiamy wybrać się tu pieszo.
Przycumować można by tutaj, ale akurat cumy nie wzięliśmy.
Nadal jest niedostępnie,
ale ładnie.
Dla kajakowych żeglarzy utrapieniem są wszelkie jednostki idące na silniku.
Każda, z daleka urokliwa fala, to potencjalna wywrotka.
Trzeba się cały czas rozglądać i nasłuchiwać.
Z brzegu dociera granie cykad.
Znajome widoki. Wyspa opłynięta
Lądowanie.
Wyciągamy prowiant (arbuza).
Siadamy sobie w wodzie. Jest jeszcze chłodny, smakuje.
Aż tu nagle coś mnie skubnęło. Raz, drugi, trzeci. W plecy, w łydkę, i gdzie indziej też.
Widzicie stwora
W między czasie Hanie też dziabnęło.
Dopiero jak ugryzło mnie w stopę sprawa się wyjaśniła.
Krewetki. Całe chmary. Arbuza kończymy na brzegu.
Trochę później rozpoczynamy rundkę numer dwa.
Teraz motorówki nam nie przeszkadzają.
Załodze kajaka sit-on-top machamy ręką.
Jakoś nikt tu nie plażuje.
Jeśli komuś znudziły się skały szarobure odmiana.
Chyba zbliżamy się do przeciwległego przylądka.
Albowiem właśnie tam, z kajaka, wypatrzyliśmy dziki czosnek.
Wąchaliście łan czosnku w temperaturze 40 stopni
Niezapomniane przeżycie.
W drodze powrotnej drogowskazem są nam maszty żaglówek.
Ale to przecież blisko.
Wkrótce pojawia się ścieżka.
Aha byłbym zapomniał. Po spacerze była kąpiel.
A po kąpieli rejs na ląd stały wyspy Hvar.
.
cd dla odmiany będzie pachniał lawendą