W poszukiwaniu MinotauraPrognozy pogody na kolejny dzień nie zachęcały do plażowania więc nieco zdziwiliśmy się widząc z rana piękne słońce i trochę zaczęliśmy się łamać. No jechać do tego Knossos czy nie. W końcu pojechaliśmy – w końcu zwiedzać przy ładnej pogodzie też jest przyjemnie.
Knossos to jedyne miejsce na Krecie gdzie spotkaliśmy się z tzw. dzikim tłumem turystów. Tłum był tak dziki, że nawet odpuściliśmy wejście do sali tronowej bo nie za bardzo chciało nam się stać na słońcu co najmniej kwadrans. Ale za to dogłębnie zwiedziliśmy pozostałą część kompleksu. Cóż tu mówić – znów wykopki jak wykopki, w trochę lepszym stanie niż w Malii (bo częściowo zrekonstruowane) ale za to położone na pagórkowatym terenie. Juniorowi podobało się średnio (nam z definicji wykopki podobają się średnio więc możecie to wziąć za constans i jeśli nie ma jakiegoś szczególnego komentarza co do wykopków to można przyjąć, że tak było) – bo ludzi dużo, bo mamę albo tatę trzeba za rękę trzymać, bo raz pod górę a raz w dół, poza tym nierówno. Ale zobaczyć trzeba to zobaczyliśmy i pojechaliśmy dalej. A zanim pojechaliśmy wzięliśmy Zorkę 5 i zrobiliśmy kilka zdjęć.
Nasz następny cel to Rethymon. Jak dobrze, że jako zapobiegawcza matka zapakowałam juniorowi ciepłe spodnie i bluzę. Przejechawszy góry kawałek za Heraklionem wjechaliśmy w strefę paskudnej pogody. Wiało, lało a temperatura momentalnie spadła o jakieś 10 stopni :/ . Już nawet chcieliśmy wracać ale doszliśmy do wniosku, że lepiej powłóczyć się po Rethymonie nawet w słabą pogodę niż próbować okiełznąć juniora w pokoju mającym nie więcej niż 20m2 (w końcu do nas ten zimny front też mógł już dotrzeć). Na szczęście jak tylko dojechaliśmy do Rethymonu przestało padać chociaż dalej było zimno jak jasna ch… . Szybkie przebranie juniora w ciepłe ciuchy i idziemy w miasto. Najpierw postanawiamy cosik przekąsić. Po szybkim rekonesansie siedliśmy w jakieś knajpie przy głównej ulicy. Ponieważ przez kwadrans nie mogliśmy się doczekać na menu, postanowiliśmy opuścić lokal i udać się do jakiegoś obok. Tu na szczęście zaopiekowano się nami szybko, jedzonko było niczego sobie, frape również więc posileni mogliśmy iść dalej. Najpierw przez port wenecki:
(rzut oka w drugą stronę na latarnię)
Do twierdzy:
Twierdza bardzo nam się podobała. Ci Wenecjanie to jednak mieli zmysł. Junior też zachwycony – z prawie każdego okienka było widać morze więc w prawie każde musieliśmy zajrzeć
. Poza tym dużo miejsca do biegania. Szkoda tylko, że znów zaczyna padać więc nieco przedwcześnie rozpoczynamy odwrót i przez uliczki starego Retymonu:
a potem przez nadmorską promenadę:
wracamy do auta.
Mimo niepogody postanawiamy zrealizować do końca nasz plan i podjechać do klasztoru Moni Arkadiu. Droga wiedzie jakimiś opłotkami, jedziemy coraz wyżej i wyżej, temperatura spada i spada ale w końcu docieramy do celu.
To chyba najfajniejszy ze wszystkich klasztorów, które odwiedziliśmy na Krecie.
Miły kościółek, skromne ale w sumie fajne muzeum i mnóstwo kotków (junior nie przepuścił żadnemu i każdego musiał pogłaskać).
Do tego klasztor wyglądał na bardzo zadbany i gdyby nie to że nadciągała burza to pewnie jeszcze trochę czasu byśmy się tam powłóczyli.
Kilka fotek na zachętę:
A tymczasem wracamy do samochodu i jeszcze większymi opłotkami zjeżdżamy do czegoś co szumnie nazywa się New National Road (a co niektórzy uważają nawet za autostradę) i wracamy do hotelu.