Agencje Turystyczne odradzam. Pytajcie miejscowych w kawiarniach, chociaż jak sądzę po robiących się już pod koniec moich wakacji pustkach będziecie mogli sobie wybierać pokoje.
No to jedziemy z relacją.
12.08.2012 - trasa / Vrbnik / apartament
Trasa przebiegała bardzo gładko. Nie spiesząc się, że średnią prędkością ok. 90km/h (nie mylić z przelotową na autostradach 110-130km/h) po 12h dojeżdżamy do miejsca naszego przeznaczenia, czyli miasta Vrbnik na wyspie Krk.
Miasteczko urzeka nas lecz nasze samochody twierdzą co innego. Mój mówi do mnie „chyba pomyliłeś moje przeznaczenie, dla mnie wspinaczka wysokogórska kończy się na przechyłach ok. 20%”. Szukając parkingu, na jednym z takich podjazdów wynoszącym na moje sporo minusowe oko tak mniej więcej hmm… pion, moja Lancia odpowiada „smród sprzęgła” (używając Google translatora wypluwa coś w stylu „goń się leszczu, dalej nie jadę”). Zrozumiałbym bez tłumaczenia i nie naciągając szczęścia postanawiamy zatrzymać się w bardziej dostępnym dla samochodów miejscu.
Miły gospodarz, na moje kolejne i ostatnie już sporo minusowe oko mający w sobie stałe 1,5 promila, zgadza się na postój za free na jego parkingu. My z Michałem, Oliwierem (mój syn) i Natalją (Michała córka) uderzamy w miasto w celu w znalezienia apartmanów – bo muszę nadmienić, że jedziemy w to jasne Państwo w ciemno. Ktoś by powiedział „głupki, debile – z 5 dzieci po 12h nie mają gdzie kimać – hahaha”. Ja mu się śmieję prosto w twarz …. do czasu jak po godzinie szukania docieramy do Agencji Turystycznej, która informuje nas, że w środku sezonu jechać tutaj w ciemno to spory błąd. Miła Pani próbuje nam coś znaleźć w okolicach Vrbnika i znajduje miejsce 5km od tego uroczego miasteczka. Po moich niedowierzaniach w ostatnie miejsce do noclegu na tej wyspie oraz skwitowanie przez moją żonę słowami „khmm, dziękujemy bardzo” szczególnie po usłyszeniu ceny, postanawiamy wyjechać z wyspy i udać się na ląd do pobliskiej Crikvenicy.
Po drodze przejeżdżamy przez Soline oraz Cizici. Miasteczka, które są znane z odpoczynku nad zatoczką Solińską, na plażach której można się ciapać leczniczym acz śmierdzącym błotkiem. Mówię do żony, patrz jaki tutaj byłby raj dla naszych dzieciaków, no nie możemy stąd wyjeżdżać. Żona dodaje „zgadzam się”. Ja dodaję „może się tutaj zatrzymamy bo nie mogę uwierzyć, że na całej wyspie nie ma miejsca dla 9 osób ?”. Z czego jedna to pół osoby pod względem zajmowania miejsca w apartmanie czyli moja niespełna 1.5 roczna córeczka o imieniu Lena. Naciskam na „TALK” w urządzeniu, które całą podróż testowaliśmy z Michałem jako antyusypiacz znanym już walkie talkie. Michał zgadza się na ostateczną próbę „wyspowania” się.
W centrum Cizici jest knajpka o nazwie Mala Stena i tam spotykam przemiłego jej szefa, który postanawia bez zastanowienia nam pomóc i od razu dzwoni gdzieś. Jak się okazuje jego dwa telefony wykonane w 2 minuty załatwiły nam 2 apartamenty. W przeciągu kolejnych kilku – kilkunastu minut już mieliśmy apartamenty. Ja z rodziną ulokowani w pięknie położonym apartamencie z widokiem na zatokę oraz resztę wyspy, a Sobiki w nieco wyżej położonej willi w wypasionym pokoju z dostępem do basenu i grilla. Oba za przyzwoitą jak na warunki w nich panujące kwotę 60e.
Po 2-3 godzinnej drzemce uderzamy w miacho. Wieczorkiem po spacerku przy przystani, zjedzeniu pysznych lodów zasiadamy na piwko w znajomej Malej Stene. Piwo to wspaniały aperitif i mnie nie będącemu głodnym podpowiada, że dzisiaj mało jadłem. Zamawiam więc przepyszne Cevapcici, a żona Ola tune salat. Porcje co najmniej „nie małe” dla mnie, a dla żony „kto to zje ?” wspaniałego jedzenia pomogły uzupełnić braki w podstawowym dla człowieka procesie jakim jest utrzymywanie życiowej energii. Spotykamy rodzinę Michała, którzy przybyli do miasta wcześniej niż my lecz szybko się zbierają do domu bo Michał jest totalnie zmęczony po tym jak dzieci nie dały mu nawet pół godziny na spokojny sen. Oddają nam średnią latorośl Natalię bo przednio bawią się z moim synem Oliwierem. Nie chcemy im przerywać zabawy, a ja obiecuję Natalię dostarczyć ją jeszcze tego samego dnia. Wszystko byłoby ok. gdybym pamiętał do nich drogę ale jak się okazuje mój zmysł orientacji wysiada w labiryncie takich samych uliczek z identycznie wyglądającymi płotkami przy większości zabudów tam postawionych. Po godzinnym spacerze dzwonimy więc do Justyny, żony Michała żeby sobie przyjechali po dziecko jutro.
Dzieci nie protestowały gdy kładliśmy je do łóżek. Zmęczone ale najedzone i szczęśliwe usypiają w jedną milionową sekundy.
My z Olą jeszcze przez sporą część wieczoru siedzimy na tarasie rozmawiając o przygodach dnia racząc się wspaniałą kawą oraz pyszną zimną wodą.
Niedługo kolejny dzień. Relacja będzie uzupełniana zdjęciami, nie martwcie się