Wtorek, 27 listopada. Śniadanie zamówiliśmy na 7.00. Spokojnie mogło być wcześniej bo o piątej, jak zaczyna zawodzić muezin, nawet umarły powstanie. Jedzenie było wystarczające, do tego co na zdjęciu jeszcze chlebek pita, gotowane jaja i ogórek. Na życzenie kawa z kardamonem i herbata. Ciekawostka- humus nie był nałożony do miseczki, tylko miseczka w kształcie muszli była nim posmarowana
-
Dzisiaj
Petra. Właściwie to głównie dla tego miejsca przylecieliśmy do Jordani. Zaraz skonfrontujemy wyobrażenia z rzeczywistością.
Do wejścia mamy 1200m, z powrotem będzie pod górkę więc jedziemy samochodem. Na miejscu jest bezpłatny parking. Rano jest bardzo zimno, ale jeżeli zaświeci słońce szybko się ociepla i nadmiar ciuchów trzeba potem nosić. Wzięliśmy ze sobą wodę i drobną przekąskę. Na całej trasie są punkty gdzie można kupić picie i jedzenie.
Pierwsza ważna informacja to ile kilometrów mamy zrobić. Główny szlak w całości ma 8 km (i 8 z powrotem). Pierwsza połowa, czyli około 4 km od wejścia przez wąwóz, skarbiec i teatr do pałacu córki faraona to teren płaski i łatwy. Tyle zrobił mój mąż ze względu na stare kolana
Druga część szlaku, przez lwią świątynię do monastyrów to droga pod górę po schodach i kamieniach. Miejscami podejścia są bardzo wyślizgane, wystarczą adidasy, byle by podeszwa trzymała się podłoża.
Na wysokości teatru można skręcić w prawo i po zwiedzeniu grobowców iść dalej stromo pod górę po schodach i kamieniach, 3,5 km w jedna stronę do punktu widokowego, z którego zobaczymy skarbiec z góry.
Czy warto? Oczywiście warto, to nie podlega dyskusji. Ale trzeba mieć świadomość, że to razem ze zwiedzaniem i innymi zakrętkami daje 25 km. Dla młodej pani to trochę wysiłku. Dla starszej pani, która z fotela w samochodzie przesiada się na fotel za biurkiem, a potem na fotel w domu to duża sprawa. Oczywiście od rana i zaraz od wejścia będą Wam proponować podwiezienie wierzchem na mule, koniu i wielbłądzie lub dwukółką. Cena, którą słyszałam zaczynała się od 20 JOD.
Ale rzecz nie w cenie, tylko w tym jak traktowane są te zwierzaki. Podobno, dzięki organizacjom walczącym o prawa zwierząt i tak lepiej jak kiedyś, ale po całodziennej obserwacji – nie da się zapomnieć spoconych, bitych i kłutych szpikulcami osłów wożących grube doopy turystów po śliskich schodach, na samą górę. Sytuacja podobna jaku nas na Morskim Oku. Nasza córka po drodze kilkakrotnie zwracała uwagę mężczyznom wynajmującym zwierzęta, ale nawet policjanci, których zagadywała śmiali się i mówili, że wszystko jest w porządku.
Lepiej mają tylko wielbłądy, bo chodzą tylko po równym terenie i stosunkowo wolno, żeby doopska nie pospadały.
W każdym bądź razie, oddzieliwszy cały przemysł turystyczny, Petra rzeczywiście jest perełką.
Nabatejczycy – lud, którego ojczyzną była Petra – żyli w namiotach i naturalnych jaskiniach, tworząc obozowisko w dolinie Wadi Musa. Z czasem zaczęli drążyć w skale (w przeważającej mierze to grobowce), i stawiać budowle w dolinie – świątynie, rynkek, teatr, kolumny i fontannę. Tak w VI wieku powstało to starożytne miasto. W czasach największej świetności Petrę zamieszkiwało nawet 40 tys. osób.
Do rozwoju miasta niewątpliwie przyczyniła się jego lokalizacja na przecięciu szlaków handlowych z Indii do Egiptu czy z Arabii do Syrii. To tutaj handlowcy zatrzymywali się by odpocząć, uzupełnić zapasy wody czy wymienić towar.
Świat zachodni usłyszał o tym miejscu w 1812 roku dzięki szwajcarskiemu podróżnikowi Johannesowi Ludwigowi Burkhardowi.