Gdzieś koło połowy lat osiemdziesiątych władze komunistyczne poluzowały zasady wydawania i otrzymanie paszportu z
z taka adnotacjąnie stanowiło większego problemu. Wystarczyło wykupić voucher w biurze podróży na jakbyśmy to nazwali dzisiaj "świadczenie turystyczne" np. tygodniowy pobyt na kempingu i w drogę.
No więc najpierw należało TAM dojechać. Jeśli chodzi o Jugosławię to nie mam większych doświadczeń z tamtych czasów, przejeżdżałem tylko tranzytem samochodem. Generalnie indywidualnie można było dojechać tam samochodem lub koleją. Jeśli chodzi o ten drugi środek lokomocji to obecnie trwa w innym temacie wielkie poruszenie, bo istnieją plany uruchomienia pociągu z Krakowa do Splitu. Przypomina to trochę poruszenie w związku z obecnymi krótkimi wypadami w kosmos, gdy tymczasem 50 lat temu regularnie lataliśmy na Księżyc. W tamtych czasach z Warszawy do Belgradu kursowały dwa pociągi
Polonia i
Varsovia które prowadziły także okazjonalnie w okresie letnim wagony do Splitu czy Sarajewa. Polonia wyjeżdżała z Warszawy gdzieś koło południa i już po 24 godzinach meldowała się w Belgradzie. Jeżeli ktoś nie załapał się na wagony bezpośrednie to po kilku godzinach oczekiwania mógł wsiąść w nocny pośpiech do Splitu czy Baru i bladym świtem meldował się nad Adriatykiem. Podróż trwała zatem nieco ponad 40 godzin i czas przejazdu był porównywalny z jazdą samochodem.
Ponieważ forum odwiedzają też amatorzy wyjazdów do innych bałkańskich krajów napiszę parę
słów jak się jechało pociągiem do Grecji i Bułgarii. Pierwszym sposobem było załapanie się na słynny pociąg o nazwie o ile mnie pamięć nie myli Varna. Pociąg ten jechał z Krakowa i Warszawy i prowadził wyłącznie wagony sypialne i kuszetki. W Przemyślu oba składy były łączone i...odstawiane na bocznicę. Tam wagony (oczywiście wraz z pasażerami) były podnoszone o około metr do góry, wózki wagonowe odjeżdżały w jedną stronę a z drugiej wjeżdżały nowe dostosowane do radzieckich standardów. Dalej już tylko bułka z masłem, szczegółowe trzepanie wagonów obejmujące np. wyrywkowe sprawdzanie kratek wentylacyjnych czy odsuwanie siedzeń, potem w każdym wagonie pojawiał się uzbrojony funkcjonariusz KGB, wagony były zamykane i... w drogę.
Wjeżdżaliśmy do zaprzyjaźnionego raju czyli ZSRR
. W czasie przejazdu tranzytowego nie wolno było niczego wyrzucać przez okna, wychylać się itd. Oprócz owych funkcjonariuszy KGB okresowo pojawiali się inni żołnierze, którzy w czasie jazdy stali wychyleni na schodkach wagonów i kontrolowali by nikt przypadkiem nie nawiązał kontaktu z mieszkańcami zaprzyjaźnionego raju na Ziemi. W tej radosnej atmosferze docierało się do Czerniowec, gdzie następowała procedura zmiany wózków na europejskie.
I znów trzepanie wagonów itd. O ile pamiętam jazda przez Rumunię odbywała się nocą i rano pociąg meldował się na moście w Russe. Tutaj Ci którzy podążali do Grecji wysiadali, reszta jechała nad Morze Czarne do Warny.
Podróżujący do Grecji przesiadali się do pociągu do Sofii a tam następna przesiadka na pociąg Sofia- Saloniki. Niestety trzeba było się przespać w Sofii. Wśród młodych ludzi krążył numer autobusu, którym z centrum Sofii jeździło się na pętlę i tam w Hotelu "Pod Złotą Kolbą Kukurydzy"
(ewentualnie "Pod Kwitnącym Słonecznikiem"- w zależności co akurat w tym roku zasadzili) można było przespać się za darmo
Pociąg Sofia - Saloniki to była już droga do rzeczywistego raju. Na zewnątrz robiło się już bardzo gorąco, pociąg wił się wśród gór i dojeżdżał do Kułaty czyli stacji granicznej. Po przekroczeniu granicy do wagonów wchodzili celnicy greccy. Ci skoncentrowani byli na szczegółowym trzepaniu bagażów. Jak wiadomo paszporty mają dużo kartek a jak się ma długopis i umie się pisać... No więc greccy celnicy zapisywali jedną lub dwie kartki paszportu wyliczanką jakie to dobra się wwozi do ich pięknego kraju. Jak się nie miało elementów zapisanej wyliczanki przy wyjeździe to podobno mogły być kłopoty. Najlepsze było to, że właściwie nie można było w żaden sposób zweryfikować co Pan Celnik wpisał w paszport. Wpis raczej nie był kaligraficzny no i przy pomocy alfabetu greckiego. Na stacji granicznej część osób wysiadało z przyczyn ekonomicznych. Krótki przejazd po terytorium Grecji do Salonik był droższy niż koszt biletu na trasie Kraków - Kułata.
Trzeba napisać kilka słów o biletach. Te kupowało się w specjalnych kasach w Polsce. Ceny po demoludach nie były specjalnie wysokie, zwłaszcza jak się było studentem
Gorzej gdy przekraczało się żelazną kurtynę, stąd paradoksy o których napisałem wyżej. Oczywiście jak to w czasach komunizmu wszystkiego było za mało, także biletów i te trzeba było "zdobywać".
Szlak z wykorzystaniem pociągu do Warny to była jedna drogą dostania się na południe. Innym praktykowanym sposobem były przejazdy pociągami nocnymi. Wyglądało to tak, że jechało się nocą z Krakowa do Budapesztu, następnie (następną nocą) z Budapesztu do Bukaresztu, potem znów nocą z Bukaresztu do Sofii. No i dalej kto gdzie chciał w Bułgarii lub do Salonik. Zaletą tej formy podróży było to, że nie trzeba było kombinować z noclegami tranzytowymi
. No i zwiedzanie miast po drodze.
W Budapeszcie obowiązkowym punktem było zwiedzanie Wzgórza Zamkowego, wysp, rejonu Parlamentu oraz sklepów z wędlinami gdzie każdy mógł zobaczyć jak wygląda szynka
. Ponadto obowiązkowym punktem programu był sklep kosmetyczny gdzie zaopatrywano się się w mydełka FA oraz dezodoranty. Innym bardzo przydatnym towarem który kupowało się wówczas za ciężkie pieniądze były karimaty. Wówczas była to nowość niedostępna u nas.
Bukareszt sprawiał tak przygnębiające wrażenie, że raczej nikt nie chciał go zwiedzać. Za to przydział dewiz był rozdysponowywany na zakup różnego rodzaju koszulek i innych rzeczy bawełnianych. Wynikało to z faktu iż Ceausescu darł koty z ZSRR (dzięki czemu mamy Trasę Transfogarską) i w ramach symetrii miał konszachty z Chinami. A te były producentem bawełny. I tak z geopolityki wynikało, że w Bukareszcie można było kupić fajne rzeczy z bawełny.
Resztę przydziałowych dewiz wydawało się w najbardziej eleganckiej restauracji w mieście na obiad. Bukareszt to był bowiem ten punkt, w którym kończyły się bułki z połówką kotleta mielonego oraz ćwiartki kurczaka z rożna, które zapobiegliwe rodzicielki wpychały nam do plecaka.
To wszystko oczywiście trochę nudno brzmi ale już sama podróż do kraju docelowego była olbrzymią przygodą. Ale jak u Hitchocka najpierw było trzęsienie ziemi (czyli podróż) a potem to już...
Dobra, żeby nie było już całkiem nudno wkleję jakiś obrazek z epoki. Niekoniecznie z Jugosławii, ale każdy chyba pozna gdzie to.
Jak mnie znowu najdzie nostalgia to napiszę jeszcze co nieco np. o tym jak się jeździło samochodem.