C.D.
Po obiedzie powoli się pakujemy. Wieczorem chłopaki znoszą część gratów do samochodu. Kładziemy się troszkę wcześniej, żeby wstać w miarę wypoczęci.
O godz. 5 rano budzi nas burza
Jest jakoś tak chłodnawo, ciemno i ponuro... Po prostu smutno. Czas wracać do Polski.
Robimy śniadanko i kanapki na drogę. Po czym schodzimy pożegnać się z właścicielem, który ma biuro przy parkingu (zajmuje się też wynajmowaniem łodzi itp.)
- Ciao, ciao. Finito itp. - rzuca szefuńcio
- No, ciao - machamy i odjeżdżamy.
Niebo jeszcze trochę pokapuje, ale powoli przestaje.
Tankujemy do pełna i jedziemy planowane 820 km, by przenocować znowu w Margherze w pobliżu Wenecji, ale tym razem na nie odnalezionym wcześniej campingu.
Mąż sprawdził dokładny adres w necie, wstukał w nawi i lecimy.
Powoli się wypogadza i robi cieplej.
Jak dobrze pójdzie i troszkę nadgonimy, to może zdążymy zahaczyć o Wenecję
Po jakichś 400 km wyganiam męża zza kierownicy i prowadzę przez około 200 kolejnych km (później on wygonił mnie
).
Czasowo wychodzimy dobrze. Postoje też nie są zbyt długie, więc jest nadzieja, że się uda
Do czasu. Nadzieja powoli zanika, gdy ładujemy się w korek
Nie stoimy w nim jednak długo, więc z nadzieją na nowo odrodzoną przyciskam pedał gazu...
Za kilka km - bach - znowu korek!
Ktoś tu skrzętnie chce mi popsuć humor!
Nadzieja jednak po chwili znowu powraca
- natężenie ruchu się rozluźnia i możemy nadgonić. Jest dobrze. Nie ma już żadnych korków po drodze. Powinniśmy więc zdążyć.
Około godz. 19 mijamy ostatnią bramkę, płacimy i zjeżdżamy do Marghery. Zostało 3 km do campu.
I nagle - ryp! Coś trzasło. I od bramki odjeżdżamy z hukiem, jakbyśmy ciągli podwoziem jakieś żelastwo!
- Ej, no Scenik. Dopiero Cię chwaliłam i głaskałam
że dajesz radę. Nigdy nas nie zawiodłeś...
Co z tobą? Co ci dolega? - gadam z samochodem
(No, co?
Inni gadają z kwiatkami
Czemu mam nie chwalić i nie mobilizować mojego autka?
- Chociaż dotąd, nie było to potrzebne).
Zjeżdżamy na pobocze. Chłopaki wysiadają i zaglądają pod samochód.
- Nic nie ma.
- Tu i tak nic nie zaradzimy.
Ruszamy więc powoli, ale coś dalej rzęzi...
Nie mamy się gdzie zatrzymać. Trudno - jedziemy dalej. Do celu już blisko. Dojedziemy.
Odnajdujemy camping. Bierzemy coś w rodzaju przyczepy campingowej, która składa się z rzędu innych przyczep, oddzielonych chyba tylko dyktą. Ale na jeden nocleg może być. Cena przystępna, jest czysto, łazienka jest, klima jest i nawet ogólnodostępny basen i jacuzzi! Na terenie campu jest też sklep i bar.
Aga wykończona pada na łóżko i zasypia.
Chłopaki coś grzebią przy aucie...
Czas leci, a nadzieja na ujrzenie Wenecji znowu gdzieś umyka...
Najważniejsze jest jednak to, by jutro auto dało radę dowieźć nas 1000 km do domu...
- W trakcie jazdy coś mi szumiało - mówi mój M. do Pawła, który jest mechanikiem.
- Pewnie łożysko.
Przejechali się wokół campingu - przestało rzęzić.
- Tu nic nie poradzimy. Do domu będziemy jechać w miarę powoli i powinno być dobrze. Dojedziemy. Jedźcie do tej Wenecji. Nic się nie stanie - mówi Paweł i idzie na piwo.
Do Wenecji z nami nie jedzie, bo jak to ujął: "nie będzie oglądał murów zalanych wodą..."
(Ja miałam kiedyś podobne zdanie o tym mieście
)
No to ok.
Skoro nie rzęzi, to może samo się naprawiło
Janek zabiera się z nami, bo również bardzo chciał zobaczyć Wenecję.
Około godz. 19.30 bez żadnych problemów wjeżdżamy do tego słynnego miasta
C.D.N.