C.D.
Tak jak obiecałam, ten odcinek będzie o wojażach... - Przede wszystkim naszych pomysłowych chłopaków...
A więc:
Następnego dnia wstajemy rano...
Wróć.
Tzn. kiedy ja otwieram jedno oko, mój mąż już lata po pokoju i w pośpiechu się ubiera...
Se myślę: jaki on kochany, leci po świeże pieczywko z samego rana Ale się poświęca... - Co jest? Ty już NIE ŚPISZ ???
(Mój M. KOCHA spać. Czasem zastanawiam się, czy nie bardziej niż mnie
Stąd to zdziwienie).
- Jem szybkie śniadanie i idziemy do latarni.
- Że co? Do jakiej latarni - pytam niedobudzona - Kto idzie?
Kurcze, chyba mnie nie wywlecze z wyra, żebym oglądała jakiś świecący słup - Janek, Paweł i ja. Taka męska wyprawa...
- uhm... to się może źle skończyć... Skąd ja to znam...
- Krótki spacer i jak wrócę, to jestem cały Twój
- No ok, jak krótki to poczekamy na Ciebie w domu, a później pójdziemy na plażę.
W międzyczasie chyba z 5 razy zmieniał buty. Sandały, adidasy, sandały, adidasy... W końcu Paweł go przegonił, że rozwali
se te adidasy, więc wrócił i postanowił poświęcić sandały.
Wyguzdrali się w końcu. Ruszyli o 9.
Słowo "krótki" kojarzy mi się z szybko płynącym czasem - coś jak "krótki dystans"... Kilka minut i po sprawie
Natomiast słowo "spacer" - wiadomo: przejść się normalnie chodnikiem czy deptakiem, jak inni zwykli śmiertelnicy
Ale nieee... Gdzie tam - chłopaki mieliby zrobić coś NORMALNIE ?
Niedoczekanie...
O godzinie 12 dzwoni mój mąż
Myślę sobie: pewnie mamy się szykować, bo zaraz będzie.
A tu ZONK:
- No, kochanie - właśnie doszliśmy.
- Gdzie? Pod dom?
- Nie no, do latarni.
- 3 godziny?
- Bo nie szliśmy deptakiem... Tylko skałami, morzem... Ale wracamy normalnie, więc będziemy za godzinkę.
Latarnia o której mowa znajduje się na wyspie, a raczej wysepce o nazwie Milu. Z naszego portu organizowano wycieczki łódkami na nią za bodajże 10E/os. Od portu do niej jest kilka dobrych km. Żeby do niej dotrzeć, chłopaki musieli obejść "cypel". Z portu nie było jej widać. Paweł ją jakoś wynalazł, bo lubi
kundzić po
zatyłkach...
Zawsze gdzieś wlezie i coś wynajdzie. I tak też było tym razem. Kiedy dotarli do miejsca, z którego już był "rzut beretem" na wyspę, Paweł postanowił, że na nią popłynie. Na oko miał do niej jakieś pół km...
Wskoczył do wody i... i w połowie drogi musiał zawrócić...
W następnym odcinku napiszę dlaczego
Dodam jeszcze tylko, że konsekwencją wyprawy był (jak się można było spodziewać)
pogrzeb sandałów mojego M. i co gorsza -
pogrzeb aparatu Janka, do którego był baaaardzo przywiązany... Ale cóż w tym dziwnego, skoro szli momentami po pachy w wodzie, a Janek musiał trzymać plecak nad głową, żeby przeżyły ich dokumenty... Oczywiście nie byliby sobą, gdyby po drodze nie włazili do jaskiń... A Janek nie byłby sobą, gdyby nie robił zdjęć
Oto kilka fotek, zanim aparat Janka zrobił
kaput. Ujrzycie ostatnie jego
tchnienie