Niedziela 27.04
Wyspani, zadowoleni, nakarmieni ruszyliśmy podziwiać Rovinj, bajkowy na pocztówkach okazał się też bajkowy w rzeczywistości.
W Rovinju nie ma jakichś szczególnych, światowej klasy zabytków, on sam w sobie jest takim zabytkiem. Miasto szczęśliwie ominęły wojenne zawieruchy zachował się więc jego oryginalny nietknięty współczesnością układ. Tak się tworzył, budował, nadbudowywał wzwyż i rozbudowywał w szerz i ten proces trwa od wieków. Nieskażony i nienaruszony. A efekt jest oszałamiający.
Mam okropny szum informacyjny, wszystkie dostępne mi źródła różnią się między sobą co do informacji o wczesnych fazach tego miasta, ale jakoś to w sumie postaram się połączyć i streścić. Na początku była sobie wysepka, miejsce dogodne, naturalnie obronne, wody obfitujące w ryby, klimat doskonały i tak zaczęło się tutaj osadnictwo. Każdy coś stworzył i zbudował, a że miejsca było mało, to budowano jedno nad drugim. Na szczycie wzgórza z czasem zbudowano fort czy też kasztel, ten typ zabudowy nazywa się akropolem i taki też charakter ma serce Rovinja, jego najstarsza część. Miasto niegdyś było otoczone murami obronnymi. Ich pozostałości są widoczne od strony północnej, bo to na nich nadbudowano tak fascynujące dzisiaj, jakby wyrastające z morza domy. Efekt jest szalenie malowniczy, tym bardziej, że kamieniczki są pokryte kolorowymi tynkami. Na niektórych tynki wypłowiały już, ale mam szczerą nadzieję, że z czasem i te szare sierotki zostaną odnowione.
W różnych okresach istnienia miasta zwiększała się liczba jego mieszkańców, w czasach zagrożeń chroniła się tutaj ludność z okolic. Ludzi przybywało, a miejsca nie, więc zaczęto dobudowywać kolejne pietra domów, i dlatego niektóre z nich są naprawdę wysokie, kilkupiętrowe. W XVII w., z powodu panującej w okolicy zarazy, miało miejsce ostatnie takie gwałtowne zwiększenie liczby mieszkańców. Nie było już jak budować, wiec zaczęto dzielić pomieszczenia, zagęszczać się w istniejących już domach. Każda rodzina w wydzielonych dla siebie pomieszczeniach miała co najmniej jeden komin – stąd Rovinj określa się czasem jako miasto kominów. Te kominy w większości się zachowały i stanowią oryginalną XVII wieczną ciekawostkę.
Jakoś od XVI w Rovinj zaczął się rozbudowywać na stałym lądzie, poza wyspą. Gdy w wieku XVIII zniknęły zagrożenia zewnętrzne, zasypano przesmyk dzielący obie części miasta i w takim właśnie kształcie możemy je dzisiaj podziwiać. Jego obecny charakter i wystrój to głównie barok i sporo renesansowych elementów. Początkowo, jako miłośniczka epok i stylów starszych odczułam pewien żal, że tak to wszystko co starsze prawie bez śladu przeminęło. Ale żal był tak krótki i ulotny, że jakby go wcale nie było. Bo Rovinj jest zjawiskiem i bez zastanawiania się nad tym co zachowane, a co nie, należy go podziwiać i kontemplować jako harmonijną całość.
Już z drogi dojazdowej widać charakterystyczną dzwonnicę kościoła św. Eufemii dominującą nad najstarszą częścią Rovinja.
Nie sposób zabłądzić, sama droga poprowadzi do portu po prawej stronie, przy nabrzeżu o nazwie Valdibora. Jest tu duży parking, zatłoczony, ale można się wcisnąć, z reguły płaciłam od 20 kun w górę, zależnie od czasu oczywiście. Malownicza jest sama ulica wiodąca wzdłuż morza do starówki. Są tu sympatyczne knajpki, stragany i mnóstwo turystów. Wyszło mi to zdjęcie średnio, ale bardzo mi się spodobały kwitnące wzdłuż ulicy, nieznane mi z nazwy drzewa
Im bliżej starówki, tym piękniejszy widok
I tak, na początek weszliśmy nie zachowaną brama Valdibora do wewnątrz miasta. Jest to gmatwanina uliczek, pasaży, placyków, schodów. Uliczka w którą wchodzi się z tej własnie strony biegnie wokół całej dawnej wyspy i tak, obeszliśmy starówkę dookoła.
Ten czerwony budynek po prawej stronie to pieczołowicie odnowiony XVII wieczny pałac, znajduje się w nim elegancki hotel Angelo d’Oro, czy ja musze pisać, że ten hotel szalenie mnie kusi?
Po drugiej stronie miasta, na murach u podnóża kamienic znajduje się mnóstwo różnego typu uroczych knajpek
I jeszcze kilka detali, z jednym z rovinjskich kominów włącznie. Trudno tu niekiedy robic zdjęcia bo bardzo jest wąsko
Dotarliśmy w końcu do portu św. Katarzyny i tu zrobiliśmy sobie ogromną przyjemność – opłynięcie Rovinja oraz kurs pomiędzy otaczającymi go wysepkami. Cała przyjemność kosztowała nas 100 kun od głowy, warto. Gorąco polecam. Stateczek nazywał się Orsera i były chwile grozy bo nie wiadomo było czy uzbiera się wystarczająca ilość chętnych. Ale szczęśliwie jakoś się uzbierało 8 osób. Przy okazji, pamiętając porady zawarte w wątku ogólnym co ciekawego na Istrii zaczęłam dopytywać się o rejs do kanału Limskiego. Niestety tez pojawił się warunek – jakaś minimalnie opłacalna ilość osób. Umówiliśmy się więc wstępnie na wtorek, ale bez pewności, że przedsięwzięcie dojdzie do skutku. Bardzo sympatyczny był i szyper i jego pomocnik. Pomocnik częstował dobrze dorobioną miodem i cytryną rakiją, określając ją mianem grapy. Szyper opowiadał o oglądanych miejscach i o Rovinju w ogóle. Wyspę św. Katarzyna położoną naprzeciwko portu kupił jakiś austriacki bogacz, jest tam luksusowy hotel, poza tym winnice. Bardzo się to szyprowi nie podobało i powtarzał wielokrotnie, że do niczego nie jest to Rovinjovi potrzebne.
Po rejsie, lekko głodni na nabrzeżu św Krzyża znaleźliśmy miłą knajpkę, tuż nad wodą. A wybór był trudny, bo knajpek całe mnóstwo. Zupa rybna, której ceny nie pamiętam (oczywiście obiecałam sobie, że będę notować, oczywiście obietnicy nie dotrzymałam) ale około 20 kun, a następnie sałatka z ośmiornicy. Sałatka doskonała, przyrządzona inaczej niż w Dalmacji, bez ziemniaków, za to z kaparami, stanowczo wersja istryjska bardziej mi odpowiada. Sałatka 45 kun, zapamiętałam, jadłam kilka razy. Ceny jeśli chodzi o ryby i inne dary morza, przystępne, jedynie homar drogi, ceny od 400 do 460 kun za 1 kg. Po przekąsce, znowu stary Rovinj.
Ten element umieszczony w ścianie maleńkiego kościółka bardzo mnie intryguje i dręczy. Dręczy bo strasznie mnie wkurza niedoinformowanie. To są ewidentnie ręce. Tylko czemu i co mają symbolizować? Natychmiast przychodzą mi na myśl popularne w wielu miejscach opowieści o tym, jak przed wiekami rozumiano zakaz konkurencji. Ano bardzo prosto i w sumie dość tanio, mistrzowi, który wybudował coś oszałamiającego wystarczyło wyłupić oczy lub uciąć ręce. I już była pewność, że podobnej budowli w innym miejscu nie wzniesie. No tak, kościółek uroczy, ale na miły Bóg nie aż taka perła, żeby zaraz architekta ćwiartować.
Wiem, odkryłam czemu ja nie mam weny. Otóż mam, ale opuszcza mnie natychmiast gdy zaczynam wklejać zdjęcia. Zrobiliśmy ich mnóstwo i teraz jak mam wybierać co wkleić to natychmiast mnie ogarnia marazm i frustracja. Inna sprawa, że mam w nich bałagan, wrr. Dokończę jutro, jutro dokleję i dopiszę, najpierw chyba muszę nad tym materiałem zapanować.
Januszu ikonka ze ślinką jest smakowita i oddaje w zupełności moje nastawienie do istryjskiej kuchni