Słowo się rzekło, trzeba kończyć nasz urlop i te wspomnienia.
Żal, ale tak już jest, że jak coś się zacznie, to musi się skończyć
Ostatni dzień spędziliśmy na miejscu, w Punat.
Poranek przywitał nas lekko zachmurzony, ale ciepły.
Postanowiliśmy więc, załatwić sprawy organizacyjno-handlowe.
Wybraliśmy się na miasto w celach zakupu brakujących kun i przede wszystkim,
oliwy i odpowiednich alkoholi
Już wcześniej szwendając się po miasteczku, upatrzyliśmy sobie
producenta interesujących nas płynów
Zaszliśmy do gospodarza, który od razu zaprosił nas do domu w celu popróbowania
oliwy i oczywiście rakii. Po takiej zachęcie, nie mogliśmy się wycofać,
zresztą nie było powodu
. Ponieważ zakupiliśmy kilka litrów płynów, więc musieliśmy
z tym obciążeniem udać się do domu.
Zostawiliśmy zakupy i znowu ruszyliśmy w miasto, a właściwie na spacer
wzdłuż morza
promenadą jeździł taki pojazd, wożący tych, którym się nie chciało chodzić
w jednym z obejść znajdowała się taka maszyneria
ponieważ zaczęło coraz częściej pokazywać się słońce, co widać na załączonym obrazku
postanowiliśmy udać się na szybki obiad i wrócić na plażę.
Trzeba było wykorzystać ostatnie chwile ciepła i słońca
Zabraliśmy niezbędny majdan i ruszyliśmy na plażę.
Szczęśliwie dla nas, było coraz mniej turystów, więc ze znalezieniem
wygodnego kawałka kamienia, na którym mogliśmy plażować, nie było problemu.
Słoneczko bawiło się z nami w ciuciubabkę, to wychodząc, to się chowając
A my, no cóż cieszyliśmy się tymi ostatnimi chwilami. Krzyś podglądał
podwodny świat, ja robiłam zdjęcia tego co było najbliżej
Krzyś wyszedł z wody i zaległ w celu wyschnięcia. Ja dorwałam się jeszcze
do lektury i tak jeszcze zleciała nam godzinka.
Wreszcie stwierdziliśmy, że nadeszła pora pożegnania z plażą
Z niechęcią, noga za nogą, ruszyliśmy na kwaterę.
Po drodze jeszcze uruchomiłam aparat
to fragment drogi powrotnej
to roślinki u sąsiada w ogródku
Wieczorem oczywiście ostatnia kolacja w naszej ulubionej konobie "Bonaca"
W trakcie wszystkich kolacji, z ogromnym smakiem pochłonęliśmy tam:
lignje, ryby brancin, oslić, oradę i inćuni popijając to schłodzonym Ożujsko, mmmmniaaaaaam
Po powrocie z kolacji pakowanko, jeszcze piwko na tarasie, wstępne ustalanie
powrotnej trasy, a przede wszystkim zachwyty nad mijającym urlopem.
Czwartek 6 września pobudka o 7.00, poranna kawa, zakupy na drogę, śniadanko.
Żegnamy się z naszymi gospodarzami, sympatyczny starszy pan daje nam butelkę
wina własnej produkcji i życzy szczęśliwej drogi. Ostatnie
i o godz 8.45 ruszamy do domu.
Wyjeżdżamy z wyspy
Pogoda zaczyna się psuć, tradycyjnie, jak za każdym razem
Kierujemy się na
ale niestety nie wstępujemy, mijamy go bokiem.
Z Varażdinu kierujemy się na Ormoż, przez Słowenię opłotkami do Murecka i Austria.
W Austrii
Zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji zatankować i kupić winietę i zasiadłam
za kółkiem. No i się zaczęło, ta cholerna nawi, koniecznie chciała nas prowadzić po swojemu
A ja jej się opierałam i tak do Wiednia. No i Krzyś wreszcie jej uległ i powiedział, żebym
jechała jak ta cholera każe.
No i co ? A no to, że mnie wpakowała w miasto
Ale ją zbluźniłam i obiecałam, że się jeszcze na niej odegram
Straciłam przez nią z pół godziny, bo akurat trafiliśmy na godziny szczytu
Ale później już wszystko poszło z górki. W Czechach nad zalewem Nove Mlyny zrobiliśmy
popas i dalej ruszył Krzyś. Jechał tak.... zapobiegawczo, że mało mnie nie skręciło.
No bo jak na autostradzie, można jechać z własnej nieprzymuszonej woli
z prędkością.....115km
. Ale nie można denerwować kierowcy, a ja, no cóż
U nas, oczywiście z problemami dotarliśmy do Świerklan i powoli, nie już trochę szybciej
niż w Czechach, turlaliśmy się do domu. I szczęśliwie do niego dotarliśmy