Ostatnim punktem na dziś była wizyta w sklepie z jedwabnymi wyrobami, z których słynie Varanasi. Najpierw wysłuchaliśmy mądrego wykładu o dawnych ręcznych sposobach produkcji i międzynarodowych sukcesach firmy, potem obejrzeliśmy pokaz upinania sari. Tak zmiękczeni mieliśmy robić odpowiednio duże zakupy.
Mam polski jedwab z Milanówka, mam jedwab dobrej jakości, który dostałam w prezencie od Chińczyków. Materiał jest mięsisty, chłodny, ale przyjemny w dotyku. To co pokazywano nam tutaj miało strukturę szorstkiej blachy o różnej grubości. Miałam nieodparte wrażenie, że te jedwabie były sztuczne.
Lot do Varanasi mieliśmy dopiero o 21.40. Dostaliśmy pakiety kolacyjne i 2 godziny mieliśmy spędzić na lotnisku. Po godzinie poinformowano nas, że lot odwołano z powodu mgły. Wg pilotki najlepszym rozwiązaniem było szybkie przebukowanie biletów na jutrzejszy lot z Lucknow, lotniska położonego 300 km od Varanasi. Od linii lotniczej dostaliśmy posiłek z butelką wody i do 23.00 koczowaliśmy na walizkach. W międzyczasie Pani Sylwia konferowała z bazą i załatwiała formalności.
Sami z pomocą internetu ustaliliśmy, że liczyć na brak mgły jutro nie można. Że takie zjawiska są tu częste i dezorganizują komunikację na długo, bo linie indyjskie i małe lotniska nie maja systemów naprowadzania we mgle. Że skoro mamy spędzić noc w autobusie to lepiej by było od razu jechać do Delhi. Za taki transport chcieliśmy nawet dopłacić.
Niestety, stało się inaczej.
Pilot podobno nie może samodzielnie podejmować takich decyzji, a dla centrali priorytetem było wykorzystanie bezpłatnego transportu jaki daje do następnego miejsca linia lotnicza. Mało tego, przebukowane bilety były na trzy różne loty, czym rozdzielono małżeństwo, a dwójka musiała wyjechać natychmiast żeby zdążyć na lot najwcześniejszy.
O 23.00 podstawiono nam ciasnego rupiecia z szalonym kierowcą. Bus nie miał ogrzewania ani nawiewu na szybę. Żeby nie zaparowała szofer otworzył okno i szybę wycierał ręką. Jechał jak wariat, wioząc nas na pewną śmierć. Z pełną prędkością na koślawej drodze wjeżdżał w ścianę mgły jak mleko, a przed nami tym samym pasem wlekły się nieoświetlone ciężarówki. Zaczęliśmy krzyczeć żeby zwolnił, ale typ niestety nie rozumiał i tylko z tonu naszego głosu domyślał się o co nam chodzi. W koszmarnych warunkach, skuleni z zimna do rana pilnowaliśmy co wyprawia kierowca. Slowly usłyszał kilkaset razy. Pozostawało nam tylko wierzyć, że to co kilka razy wcierał sobie w nadgarstek to jakaś pasta z tabaką, która pozwala mu nie zasnąć